…domy nie są po to, by w nich mieszkać, lecz po to jedynie, by się z nich wyprowadzić. Franciszkanin o. Richard Rohr twierdzi, że dla duchowego rozwoju trzeba porzucić stare przyzwyczajenia, wyjść poza utarte schematy funkcjonowania i rozpocząć podróż. Na każdej drodze warto jednak posługiwać się mapą lub przewodnikiem.
Ze wstępu
„To, co dla młodej osoby jest normalnym celem, w starszym wieku staje się neurotyczną przeszkodą” (Carl Gustav Jung)
„Żaden mądry człowiek nigdy nie chciał być młodszy” (aforyzm indiański)
Człowiek – czego dowodzą rozliczne, odnajdywane na różnych płaszczyznach symptomy – staje przed przynajmniej dwoma poważnymi zadaniami życiowymi. Pierwsze polega na zbudowaniu solidnego „naczynia” lub tożsamości; drugie – na znalezieniu zawartości, którą owo „naczynie” ma pomieścić. Zwykliśmy z góry zakładać, że naszym celem jest wykonanie zadania pierwszego (co nie znaczy, że wykonujemy je dobrze). Na drugie zadanie bardziej się natykamy, niż go poszukujemy, i tylko nieliczni realizują je według ułożonego wcześniej planu, z zaangażowaniem i świadomością celu. Czytelnik może się więc zastanawiać, czy proponowanie takiego jak ten przewodnika w ogóle ma sens, skoro to, czego dotyczy, dopiero może się wydarzyć? Jednak właśnie dlatego musimy spróbować. Niezwykle ważna jest bowiem świadomość, co czeka nas wszystkich i jakie otrzymamy propozycje.
Należymy do „kultury pierwszej połowy życia” i zabiegamy przede wszystkim o pomyślne przetrwanie.
Wydaje się, że od zarania dziejów aż do chwili obecnej większość kultur i jednostek sytuowała się w pierwszej połowie rozwoju, ponieważ nie miała czasu na nic innego. Wszyscy staramy się zrealizować to, co nasze jedyne życie stawia przed nami jako pierwsze zadanie: ustalenie tożsamości, zbudowanie domu, relacji, stworzenie grona przyjaciół, społeczności, poczucia bezpieczeństwa oraz opracowanie właściwego życiowego programu.
Znacznie więcej czasu wymaga jednak odnalezienie „zadania ukrytego wewnątrz zadania”, czyli tego, co naprawdę robimy, kiedy robimy to, co robimy. Dwie osoby mogą mieć ten sam zakres obowiązków zawodowych, przy czym jedna posiłkuje się subtelną lub nie-aż-tak–subtelną energią życiową (eros), podczas gdy druga -wykonując dokładnie tę samą pracę – ma subtelną lub nie-aż-tak-subtelną energię negatywną (thanatos). Przypuszczam, że większość z nas sytuuje się gdzieś pomiędzy tymi dwiema możliwościami.
Tymczasem reagujemy bardziej na energię niż na precyzyjne słowa i konkretne czyny. Człowiek odpowiada na daną sytuację, pobierając lub oddając energię. Każdy może odczuwać, że zaszła jakaś zmiana, cierpieć lub cieszyć się zaistniałą różnicą, jednak tylko nieliczni potrafią uchwycić istotę tego, co się dzieje. Dlaczego coś mnie przyciąga lub odpycha? Wszyscy pragniemy i potrzebujemy od siebie nawzajem tylko jednego – energii życia zwanej erosem! Ona zawsze przyciąga, tworzy i łączy.
Z pewnością to miał na myśli Jezus, mówiąc, że drzewo dobre odróżnić można od złego tylko „po jego owocach” (por. Mt 7, 20). Grupa czy rodzina zanurzone w energii życia będą twórcze, owocne i energiczne; w energii śmierci za każdą interakcją kryje się plotka, cynizm i nieufność. Jednak zazwyczaj nie sposób dokładnie określić, co się dzieje. Potrzebna jest do tego mądrość drugiej połowy życia lub, według słów św. Pawła, „rozróżnianie duchów” (1 Kor 12, 10 [ŚP]). Być może książka ta nauczy mądrego rozróżniania. Mam taką nadzieję.
W chwili, gdy zaczynamy zwracać uwagę na zadanie wewnątrz zadania i w nim poszukiwać integralności, rozpoczynamy przechodzenie z pierwszej ku drugiej części naszego życia. Integralność polega w dużej mierze na oczyszczaniu naszych intencji oraz na coraz uczciwszym stosunku do naszych prawdziwych pobudek. To ciężka praca. Na wewnętrzne zadanie najczęściej nie zwracamy uwagi, dopóki nie spotka nas klęska lub niepowodzenie w realizacji zadań zewnętrznych. Schemat ten sprawdza się zawsze – a jego źródeł muszę jeszcze poszukać.
Życie, o ile jesteśmy wobec niego szczerzy, to mnóstwo słabości i upadków pośród pełnego nadziei wzrastania i sukcesów. Owe słabości i upadki są niezbędne ze względu na cel, którego nie rozumieją w pełni ani kultura, ani Kościół. Niepowodzenie wywołuje w większości z nas konsternację, jednak wcale tak być nie musi. Z moich obserwacji wynika, że nieco więcej umiejętności w wyjaśnianiu zwykłego porządku, etapów i kierunku biegu życia mogłoby rozwiązać wiele praktycznych kwestii i dylematów. Nie oznacza to, że można wówczas uniknąć samej podróży. Każdy z nas będzie musiał wyruszyć w nią dla samego siebie, jeszcze zanim uzyska całościowy obraz życia.
Może powinniśmy nazwać tę książkę po prostu Wskazówkami na drogę, pewnego rodzaju podróżnym programem pomocy. A może przypomina ona broszurkę medyczną opisującą potencjalne objawy przyszłego zawału? Gdy masz zdrowy układ krążenia, lekturę jej możesz uznać za stratę czasu; jeśliby jednak atak serca rzeczywiście miał nastąpić – przeczytanie jej mogłoby stanowić o życiu lub śmierci. Zakładam, że czytelnik, wejdzie w drugą połowę życia; i oby nie okazało się to równoznaczne z atakiem serca (chyba że rozumianym symbolicznie!).
Mówiąc, że czytelnik wkroczy w drugą połowę życia, nie myślę o poruszaniu się w sensie ściśle chronologicznym. Ludzie młodzi, zwłaszcza ci, którzy przedwcześnie doświadczyli cierpienia, już tam dotarli, podczas gdy wiele starszych osób wciąż pozostaje na etapie dzieciństwa. Jeśli czytelnik nadal tkwi w pierwszej połowie życia, czy to w sensie chronologicznym, czy duchowym, chciałbym, aby czytając tę książkę, przyjął wskazówki i przestrogi oraz dostrzegł granice i wielość możliwości. Jeśli czytelnik znalazł się już w drugiej połowie życia – książka może go przynajmniej upewnić (mam taką nadzieję), że nie zwariował – i będzie mu służyła podczas dalszej wędrówki.
Nikt z nas nie wkracza w dojrzałość duchową z własnej woli lub w wyniku całkowicie wolnego wyboru. Prowadzi nas Tajemnica, którą ludzie wierzący słusznie nazywają łaską. Do dalszej drogi trzeba nas zazwyczaj nakłaniać lub, choć trudno w to uwierzyć, docieramy do celu poprzez „występek”. Na przykład Jakub podstępem zdobył przywilej pierworództwa, a Ezaw swój utracił, ponosząc porażkę (Rdz 27). Ci, którzy pokonują całą drogę życia, to, jak mówi Biblia, „powołani” lub „wybrani”; mitologia i literatura piękna nazywają ich „przeznaczonymi”. Są to zawsze osoby, które w głębi usłyszały wezwanie do „czegoś więcej” i wyruszyły, powodowane zarówno łaską, jak i odwagą, by „coś więcej” odnaleźć. Większość z nas, nie mając wątpliwości co do swego monopolu na prawdę, otrzymuje zbyt małe wsparcie duchowe. Wyruszenie w drogę jest zawsze aktem wiary, stanowi ryzyko w najgłębszym tego słowa znaczeniu, ale oznacza również przygodę.
To, co swojskie, zwyczajowe, daje nam fałszywe pokrzepienie. Większość z nas na stałe się w tym zadomawia. To, co nowe, jest z definicji nieznane i niezbadane. Dopiero Bóg, życie, przeznaczenie, cierpienie muszą nas pchnąć – i to zwykle dość mocno – byśmy mogli zrobić pierwszy krok. Ktoś musi nam uzmysłowić, że domy nie służą do mieszkania; dane są nam jedynie po to, by się z nich wyprowadzać.
Większość z nas nigdy nie usłyszy, że chcąc podjąć dalszą drogę, możemy opuścić wszystko, co znane i swojskie. Oczekiwania człowieka, ale także instytucje, w tym Kościoły, są zorganizowane niemal wyłącznie w tym celu, by zachęcać, wspierać, nagradzać i uzasadniać zadania pierwszej połowy życia. Obawiam się, że jest to nie tylko szokujące i przykre, ale i prawdziwe. Dążymy do tego, by przeżyć, lecz nie chcemy się rozwijać; usiłujemy „przetrwać” lub wspiąć się na szczyt, zamiast się dowiedzieć, co jest na szczycie lub co minęliśmy u podnóża. Amerykański mnich Thomas Merton zwrócił uwagę, że możemy całe życie poświęcić na wspinaczkę po drabinie sukcesu, by się jedynie przekonać, gdy już dojdziemy do najwyższego szczebla, że nasza drabina jest oparta o niewłaściwą ścianę.
W pierwszej połowie życia wielu z nas podejrzewa (zapewne słusznie!), że nie wszystko działa jak należy. Powinno być coś więcej. Kazano nam zbudować solidny fundament pod nasz dom, nie dając jednak szkiców lub choćby wskazówki, że trzeba również wyżej usytuować prawdziwy pokój dzienny, w którym żyjemy [oryg. „li-ving” room], nie wspominając o kuchni dostarczającej pożywienie, pełnej erotyzmu sypialni oraz prywatnej kaplicy. Często poprzestajemy zatem na niezachwianym jak ceglany mur przetrwaniu pierwszego etapu, nie docierając nigdy do tego, co będę nazywał „jednolitym polem” samego życia. Mądry przewodnik Bill Plotkin ujmuje to tak: uczymy się „tańca przetrwania” (survival dance), nie porzucając go jednak nigdy dla swego prawdziwego „świętego tańca” (sacred dance).