Od siedmiu lat, to znaczy odkąd na świat przyszła moja córka, doświadczam mniejszych i większych lęków. Czasem są one umiarkowane, a czasem gwałtownie dają o sobie znać. Moje zmartwienie polega na tym, że kiedyś, powoli, zupełnie wygasną.
Mój lęk pojawił się po raz pierwszy w chwili, kiedy urodziła się nasza córka. Tego samego dnia, co mówię – w tej samej minucie. A przecież podczas dziewięciu poprzedzających miesięcy, od chwili gdy moja żona podzieliła się ze mną nowiną, że oczekujemy jeszcze jednego, nieplanowanego dziecka – byłem dobrej myśli, w dobrym nastroju! Dlaczego miałoby być inaczej?
Dziecko rosło sobie w ciele mojej żony – ten fakt ciągle jeszcze mnie zdumiewa! – a jego rozwój regularnie kontrolował ginekolog. Nowoczesne aparaty rzucały na ekran jakieś dziwne linie i zarysy i na wydruku takiego zdjęcia moja żona próbowała mi wytłumaczyć, gdzie w tej czarno-szarej plątaninie kształtów można rozpoznać nasze dziecko.
Wszystko to było dosyć tajemnicze, jak tajemnicze dla każdego mężczyzny jest życie małej istoty dojrzewające w ciele matki. Ale lęków nie czułem żadnych.
Oczywiście, przed każdą wizytą żony u lekarza pojawiało się pewne napięcie. Lekki niepokój, czy usłyszymy, że „wszystko w porządku”, lecz ratowało mnie infantylne niemal myślenie, że przecież „będzie dobrze”!
Moja żona była zdrowa, jej uroda w tym czasie rozkwitła. Miewała też trudniejsze momenty (które, jak większość kobiet, próbowała dzielnie ukryć). Lecz ponieważ te wszystkie biologiczne procesy były dla mnie sprawą nie do końca zrozumiałą, związane z nimi niepokoje nie angażowały mnie zbyt mocno.
Zjawiły się one później, ale za to z jaką siłą!
Właśnie w chwili gdy nasza mała, tajemnicza i od pierwszych sekund swego istnienia kochana istotka znalazła się na świecie – ogarnął mnie lęk.
Jeszcze dzisiaj zamieram z przerażenia, gdy widzę, jak wielu rodziców naraża swoje dzieci na niebezpieczeństwa. Ciągle zadaję sobie pytanie, dlaczego młode matki pozwalają na przykład swoim dwuipółletnim czy trzyletnim pociechom, niepewnie jeszcze trzymającym się na nóżkach, wspinać się po stromych ścianach na placach zabaw, dlaczego nie krzykną z przestrachu (nawet nie podniosą się z ławki), kiedy ich dziecko zaplącze sobie nóżkę w siatce albo gdy ześliźnie się z dachu drewnianego domku zabaw, spadnie na ziemię i żałośnie płacze. Jestem zbyt przeczulony? Może… Może… Wydaje mi się, że tak preferowane przez współczesną kulturę cechy – odwaga, samodzielność i podejmowanie ryzyka – zbyt chętnie przyjęły się w myśleniu wielu rodziców. Dzieci w momencie niebezpieczeństwa czują się nie tyle samodzielne, ile pozostawione samym sobie, nawet gdy potem z dumą oświadczają: „Wcale mnie nie bolało!”. W jednym z rozdziałów tej książki poruszę szerzej tę kwestię.
Teraz chcę jeszcze raz wrócić do własnych doświadczeń, do pierwszych dni i tygodni, kiedy przyzwyczajałem się do obecności nowej istoty w naszym domu, kiedy zacząłem pojmować, że wraz z nią zaczęła się w naszym życiu nowa faza, nowe wyzwania, plany, troski, w których będziemy poznawać swoje nowe oblicze, oblicze dorosłych. I doświadczać nowych lęków! Na przykład nocą.
Spanie oznacza rozdzielenie, mówi psychologia rozwoju. Ma przez to na myśli stan psychiki niemowlęcia. Kiedy położone do swego łóżeczka niemowlę wtula się w swą poduszkę i już, już ma zasnąć, wtedy do główki przychodzi mu sto sposobów, żeby jednak nie poddać się zasypianiu. Po prostu nie chce zasnąć! A to dlatego, że dziecko wchodzi wtedy w świat swoich wewnętrznych obrazów, wewnętrznego ja i oddziela się od mamy, taty, misia i intrygujących tajemnic rodzicielskiego domu. Dziecko tego nie chce. Dlatego protestuje, burzy się, marudzi, w momencie gdy zagarnia je sen.
Dziecko nie chce oddzielenia (my, dorośli, też go nie lubimy). Nie lubi się odłączać, nawet przejściowo, nawet na chwilę. Chce być zawsze obecne, zawsze tam, gdzie toczy się życie.
Podejrzewam, że dziecko ma jeszcze jedno niejasne przeczucie. Każda rozłąka oznacza niepewność. Nawet tak łagodna, jaką jest sen. Kto z nas wie, w jakie wewnętrzne światy dziecko wchodzi, śpiąc, jaka jest treść jego snów, dokąd prowadzą je te sny i czy ma ono pewność, że wróci? To ta tajemnicza rzeczywistość, z której dziecko wzięło swój początek, napawa je lękiem. Dziecko nie tylko dlatego broni się przed snem, że otaczający świat intryguje je i zaciekawia, i nie tylko dlatego, że nie chce przejściowego odcięcia od mamy i taty. Broni się, jak sądzę, również dlatego że nie chce powrotu do nieobecności (nawet gdy jest ona tylko natury psychicznej, duchowej), bo ta przypomina mu stan niebytu, z którego wyszło.
To, co odczuwa dziecko, czują też rodzice. Mogę mówić tylko o sobie. Mnie też każdego wieczoru, gdy zbliżała się pora snu, ogarniał jakiś głęboki strach. Może strach nie jest tu słowem właściwym, był to raczej niejasny lęk, niepokój, którego nie mogłem sobie wytłumaczyć.
W każdym razie, w tych pierwszych tygodniach zaglądałem po cichu i ukradkiem co pół godziny do pokoju, gdzie stał wiklinowy kosz z naszym śpiącym maleństwem. Nachylałem się nad córeczką z troską, tylko po to, żeby się przekonać, że oddycha, że jej ciałko unosi się łagodnie w rytmie regularnego oddechu, że po prostu istnieje. Tak, oddychała, powieki miała wprawdzie zamknięte, ale małe usteczka cicho wypuszczały powietrze i policzki nadymały się lekko, a cichy bezruch jej dziecięcego ciałka nie znaczył niczego złego, niczego niepokojącego, tylko to, że spała głęboko i spokojnie. Wtedy ja sam też oddychałem głęboko, prostowałem się z ulgą i na palcach wychodziłem z pokoju, zostawiając za sobą lekko uchylone drzwi.
Przez najbliższe pół godziny (później wydłużyło się to do godziny, a jeszcze później do dwóch) byłem znowu stosunkowo spokojny i zadowolony; przecież wszystko jest w porządku, mała jest zdrowa jak rydz, przez cały dzień gaworzy i radośnie wykrzykuje – cóż więc mogłoby mnie niepokoić? Rzadko płacze, właściwie nigdy nie krzyczy, wyczuwa się w niej głęboką ufność – naprawdę nie ma powodu do obaw.
Następnej nocy znowu jednak wślizgiwałem się do jej pokoju, patrząc, czy oddycha, i obserwowałem jej łagodne zmęczenie, które wyrównywał sen. W tamtym okresie
sam chodziłem spać o wiele za późno, jakbym nie mógł dać sobie rady z własnym niepokojem. Pół nocy spędzałem przy komputerze, pisząc i pisząc, co miało ten skutek, że stałem się płodnym publicystą.
A mnie po prostu nie dawała spać troska o dziecko!
My, dorośli, mamy mocne przeświadczenie o kruchości dziecięcej egzystencji. Na dziecko czyha tyle niebezpieczeństw! Tyle nieszczęść – fizycznych i psychicznych. A jednocześnie nasza troska dotyczy już przyszłości dziecka. Chcielibyśmy już teraz usunąć z jego drogi wszystkie trudności i odwrócić wszelkie nieszczęścia. Zanim w ogóle do nich dojdzie. Tak oto nasza dzielna rodzicielska egzystencja od pierwszej chwili pełna jest różnych niepokojów. Ten stan nigdy naprawdę się nie kończy.
Oczywiście nie jestem jedyny, który na palcach wkradał się do pokoju swego śpiącego maleństwa, żeby się przekonać, czy ono jeszcze oddycha, czy jeszcze żyje. Kiedy odważyłem się przyznać do tego kilku przyjaciołom, ku mojemu zaskoczeniu usłyszałem bardzo podobne relacje. Tak, tak, kiwał głową ten lub ów twardziel, z nim było tak samo. Inni opowiadali, że pamiętają jeszcze, jak często budzili się w nocy przerażeni, w jednej sekundzie jak sprężyna siadali na łóżku i wstrzymując oddech, na palcach podchodzili do łóżeczka swego śpiącego dziecka, by sprawdzać, czy ono żyje i czy nic złego się nie dzieje.
O, myślałem sobie, zdumiony i troszkę mniej szczęśliwy, to bardzo ciekawe! Oto pierwszy – chłodny biznesmen, albo drugi, którego bezwzględność czy bezczelność niejednemu zatruła już życie, czy jeszcze inny, wydawałoby się niefrasobliwy i szukający w życiu głównie przyjemności – oni wszyscy znają to uczucie troski i niepokoju o dziecko. Odnosiłem wręcz wrażenie, że ten lęk był jedną z zasadniczych cech ich ojcowskiego losu!*
I tak z pewnością jest. Jestem głęboko przekonany, że już maleńkie dziecko w jakiś trudno wytłumaczalny sposób odbiera coś z tej ojcowskiej troski i miłości. Oczywiście, na pewno nie jest świadome momentów, gdy ojciec z troską pochyla się nad jego łóżeczkiem, ani nie słyszy jego stąpania na palcach, gdy się do niego zbliża. Mimo to uważam, że podświadomość niemowlęcia rejestruje w jakiś sposób tę postawę ojca i to wzmacnia jego późniejszy życiowy dynamizm.
Miłość i troskę matki i ojca dziecko chłonie podświadomie. Rodzicielska miłość i troska wypełnia ukryte izdebki dziecięcej duszy, w których dojrzewają zarówno lęki, jak i zdolność do miłości i wolności.
* Od razu na początku chciałbym zauważyć i opisać pewien fakt, niedoceniany jak dotąd w literaturze przedmiotu. Również ci ojcowie, którzy potem często popełniają poważne i trudne do pojęcia błędy, którzy egzekwują niewzruszenie i uparcie określone reguły wychowawcze i nie potrafią wybaczyć swemu synowi czy córce ich naruszania – również tacy ojcowie zmagali się kiedyś z głęboką, lękową troską o swoje dziecko. W nich wszystkich istnieje gotowość, albo jeśli ktoś woli – „wiedza”, wykraczająca daleko poza ich świadome działanie wychowawcze. Jako psycholog w poradni dla rodziców próbuję zawsze nawiązać do tego „podświadomego ojcostwa”. Często się to udaje i staje się początkiem pozytywnych zmian.
Więcej w książce: Sztuka rodzicielskiej miłości – Wolfgang Bergmann