Kiedy Walter Jens, teolog i pisarz, przeżywał ciężką depresję, istotną okolicznością było to, że mógł o tym rozmawiać z własną żoną. Odnosi się to również do sytuacji każdego człowieka, który jest w szponach lęku, któremu się wydaje, że jest więźniem swego lęku. Wtedy istnienie kogoś, z kim może o tym porozmawiać, jest dla niego błogosławieństwem.
Dla Waltera Jensa kimś takim była jego żona. A już nadzwyczajnym zgoła darem niebios jest ktoś, z kim można porozmawiać o każdej porze dnia i nocy. Jest to przywilej, dany chyba niewielu.
Istnieje więc ktoś, kto jest gotów zawsze być blisko mnie, gdy przeżywam lęk. Mogę się do niego zawsze zwrócić. Po prostu. Nie odstraszy mnie głos automatycznej sekretarki, która uprzejmie poinformuje, że „połączenie w tej chwili nie może zostać zrealizowane”. Nie muszę czekać na cudem znaleziony termin. Istnieje osoba, do której mogę po prostu przyjść, gdy mam problemy, gdy chciałbym się wyżalić, gdy potrzebuję kogoś, kto by mnie wysłuchał, miał dla mnie czas, był ze mną i przy mnie. Być takim dla kogoś oznacza z kolei obdarzać go czymś najcenniejszym, co człowiek może dać z siebie innym. W dzisiejszych czasach, kiedy wszystko – nawet godziny opieki czy porad – opłaca się według poświęconego na to czasu, bardzo wyraźnie widać, jak cenną rzeczą jest czas, który ofiaruje się bezinteresownie drugiej osobie.
Lecz właśnie tego potrzebujesz, gdy przeżywasz lęk: żeby był ktoś, kto ma dla ciebie czas, kto jest przy tobie i dla ciebie. Jedną z głębokich przyczyn lęku jest często poczucie osamotnienia, uspokaja natomiast choćby tylko świadomość, że nie jest się samemu, że jest ktoś, przed kim można wyrzucić z siebie swe problemy. Lęk traci przez to swoją przyczynę.
Przed osobą gotową wysłuchać drugiego człowieka, gdy do niej przychodzi, stoi niełatwe zadanie. Zwłaszcza, gdy dotyczy to współmałżonka, współbrata, siostry z tego samego zgromadzenia, przyjaciela czy znajomego. Pozycja takiego powiernika jest przy tym inna niż terapeuty profesjonalnego i nic go nie chroni.
Jego otwartość, gotowość pomocy wystawione są na ciężką próbę – przede wszystkim próbę cierpliwości. Do tego dochodzi jeszcze i to, że nie jest łatwo być blisko z kimś, kto przeżywa kłopoty, i dawać mu z całą prostotą odczuć: „Możesz ze mną rozmawiać o wszystkim, co cię boli, nie musisz mnie chronić, zniosę to”.
To naturalnie pomaga, gdy ktoś wysłuchuje. Wytrzymując mój lęk, powiernik znosi także w pewien sposób mnie samego. Nie ucieka, choć, być może, mój lęk wywołuje lęk również w nim. Jest przy mnie w moim lęku.
Traktuje mnie poważnie, otwiera przede mną przestrzeń, w której mogę się otworzyć. Swoim zachowaniem mówi: „Traktuję cię tak poważnie, jak poważny jest twój lęk, zniosę to”. To przynosi ulgę. Sprawia, że lęk traci swą intensywność. Jego siła, trzymająca mnie dotąd w swym posiadaniu, słabnie. Przestaje nade mną panować, szaleć we mnie jak dotychczas, żerując na mojej bezradności. Istnieje bowiem blisko mnie ktoś, kto patrzy na mój lęk z zewnątrz, kogo on nie przeraża, a w każdym razie, nad kim nie ma on mocy. Spokój, który z niego promieniuje, udziela mi się i wspiera mnie.
Powiernik dzieli ze mną mój lęk. Teraz, gdy zna mój problem, ten lęk jest też jego. Nie w tym znaczeniu, że zaczyna mu się udzielać. To byłoby fatalne i czyniłoby go bezradnym. Nie mógłby też być dla mnie pomocą.
Druga osoba zna mój lęk, czuje go, rozumie. Jeśli naprawdę angażuje się, pragnąc mi pomóc, przekracza granice własnego egoizmu, a mój lęk przechodzi częściowo na jej barki, w połowie stając się jej lękiem.
Przynosi mi to ulgę. Nie jestem już sam z moim lękiem. Zamknięty z nim. Dzielę go z kimś, kto rozumie mój lęk i jest gotowy na współprzeżywanie go.
Owo wspieranie psychiczne, duchowe „współznoszenie” i towarzyszenie w tej trudnej sytuacji ze strony drugiego człowieka jest nie mniej ważne niż towarzyszenie zewnętrzne, konkretne bycie obok człowieka dotkniętego lękiem. Kiedy ktoś boi się otwartych przestrzeni albo dużych skupisk ludzkich, konkretna obecność drugiej osoby pomaga i lęk maleje. Obecność ta sprawia, że otoczenie, wywołujące na danej osobie wrażenie zagrożenia, nie budzi już takiego lęku. Tak działa świadomość, że obok jest ktoś bliski, kto mi towarzyszy i dodaje odwagi.
Mój towarzysz, który jest ze mną w sytuacjach, które wywołują we mnie lęk, przez sam fakt bycia ze mną i słuchania moich zwierzeń podtrzymuje mnie, czyni to, czego sam w tym momencie nie potrafię. Być może kiedyś stanę się towarzyszem samego siebie, poczuję w sobie tę siłę, która jest potrzebna, by rozprawić się z własnym lękiem. Poczuję w sobie tyle siły, że bez niczyjej pomocy uporam się z lękiem, odpowiem na jego wyzwanie i będę w stanie mu sprostać, otwierając w sobie wolną przestrzeń, aby tkwiące we mnie możliwości mogły się rozwinąć.
Więcej w książce: Jak uwolnić się od lęku – Wunibald Müller