Często mówi się, że Kościół w Polsce ma twarz kobiety, a mężczyźni dawno oddali w nim pola. Na Msze przychodzą, ale głównie po to, by stać, słuchać i śpiewać. Chociaż z tym ostatnim bywa nie najlepiej. Tymczasem Kościół dla pełnego rozwoju potrzebuje facetów. Ich odwagi, stanowczości i spojrzenia na świat. Czy panowie mają z tym problem? Przekonajcie się, czytając 14 świadectw osób, które odnalazły swoje miejsce w Kościele.
Niedawno, czytając na jednym z portali artykuł o młodych ludziach, którzy przestają chodzić do Kościoła ponieważ się w nim nudzą – postanowiliśmy pokazać drugą stronę medalu. Poprosiliśmy wtedy o świadectwa wielu naszych znajomych, którzy odważnie powiedzieli,
dlaczego nie wstydzą się wiary a na Mszy nie szukają rozrywki, tylko obecności Boga.
Przypadek sprawił, że w tamtym gronie większość stanowiły panie. Zrodziło to oczywistą wątpliwość – a co z mężczyznami? Czy oni nie mają nic do powiedzenia o swojej misji i roli we wspólnocie? Na ile podobna a na ile różna jest wrażliwość wiary mężczyzny i
kobiety, oraz jak powinny się uzupełniać? Na te pytania stara się odpowiedzieć 14. mężczyzn, wszyscy z bardzo różnych środowisk.
Ale jak to na facetów przystało, nie kończy się tylko na słodzeniu. Nie raz bez ogródek mówią oni, co ich w Kościele denerwuje, co chcieliby zmienić, dlaczego czasem mieliby ochotę wyjść w środku kazania.
Bez względu na całe spektrum doświadczeń, łączy ich jedno – poczucie, że w Kościele odnaleźli swój dom.
Piotr Gajda, fundraiser, współzałożyciel agencji kreatywnej AQQ
Pewnie gdybym czuł, że jestem superbohaterem i ogarniam swoje życie w każdym calu, to do Kościoła nie chodziłbym wcale. Tymczasem jest inaczej. Jestem po prostu dupkiem. Wiedzą to Ci, którzy ze mną współpracują. Wiedzą to doskonale Ci, którzy próbują ze mną żyć. Nie łatwo jest kochać grzesznika. I grzesznikowi też łatwo nie jest kochać.
Jak to zrobić, żeby zbudować z moją narzeczoną szczęśliwe małżeństwo, które nie rozpadnie się, bo będę je niszczył swoim egoizmem. Myśleniem o tym, że mi się należy, lenistwem. Albo, że żona mnie będzie niszczyć? Jak być uczciwym przedsiębiorcą, nie kombinować i nie robić w balona ludzi, z którymi współpracuję? Albo jak się uchronić przed tymi, co mnie chcą zrobić w balona? Nie do ogarnięcia.
Ale widzę też, że Bóg mi pomaga. I w Kościele daje remedium. Bo tu jest Chrystus ukrzyżowany i zmartwychwstały. Ten, co nie walczył o swoje, pozwolił, żeby go oszukali, poturbowali, a na końcu zabili. Bo te wszystkie lęki, to jest na końcu lęk przed śmiercią. Lęk przed tym, żeby przypadkiem nie być oszukanym, żeby przypadkiem, nie daj Boże, okazało się, że moja ukochana nie jest tak doskonała, jak ją widzę. Że nie będę miał kasy… na końcu, lęk przed tym żeby nie stracić swojego życia przypadkiem. A Chrystus w Kościele pokazuje mi, że śmierć to papierowy tygrys. Pozwolił się oszukać i zabić, a Bóg uchronił go od śmierci. I mnie też chroni. I bać się nie muszę. I żyć mogę. I kochać Judytę i pracować z Agatą i Michałem i dobre interesy robić i cieszyć się tym, że spinać się nie muszę. Bo na życie mam dobry suport w Kościele. A ten, kto się nudzi, nie wiem, może po prostu czuje się zbyt silny? To jak mawia św. Paweł „niech patrzy, żeby nie upadł” (1 Kor 10, 12). Bóg czasem lubi podstawić haka. Ale też po to, żeby tak na końcu uratować komuś tyłek.
Dawid Gospodarek, członek Klubu Jagiellońskiego, współpracownik kwartalnika Pressje i portalu Rebelya.pl
Wybrałem wiarę, bo nie znam nic piękniejszego niż relacja z Bogiem. Ani racjonalniejszego niż nauczanie Kościoła katolickiego. To w Kościele i z Kościołem chcę odkrywać Prawdę, bo tu już jej doświadczam. Zmaganie się ze swoją historią w kontekście wiary, wpisanie jej w historię zbawienia, jest zarazem doświadczeniem najtrudniejszym jak i najbardziej budującym, najpiękniej kształtującym. Tylko
wiara w Kościele pomaga odnaleźć siebie, swój rzeczywisty obraz.
Chodzę do kościoła, bo to przestrzeń, gdzie dzieje się rzecz najważniejsza na świecie – każda Msza jest uobecnieniem zbawczej Ofiary Chrystusa. To tu, na tradycyjnej liturgii rozwijającej się organicznie od Ostatniej Wieczerzy, doświadczam łączności z powszechnym Kościołem, który właśnie tam znajduje swoje źródło i szczyt. Piękna ciągłość pokoleń, pamięć o Kościele cierpiącym, najlepsza mobilizacja dla Kościoła wojującego.
Świadomość, że to właśnie tą liturgią karmił się papież Grzegorz Wielki czy o. Maksymilian Kolbe. Że to tu rzesza świętych znajdowała pewność, iż naśladowanie Chrystusa jest urzeczywistnianiem pełni człowieczeństwa. Tu znajdowali siłę do budowania Chrystusowego Królestwa w świecie, do czynienia ze swojego życia prawdziwej ofiary. Liturgia jest najdoskonalszą szkołą miłości.
Kamil Zbozień, przedsiębiorca
Nie lubiłem chodzić do kościoła. Dalej nie lubię dysproporcji wiekowych w Kościele, dysproporcji płci, nudnych kazań, rutyny, etc… Dlaczego jednak chodzę? Bo chodzę, średnio kilka razy w tygodniu, czasami codziennie. To dla mnie najbliższa forma żywego kontaktu z Bogiem. Okazja do przebywania ze Stwórcą. Z Panem Panów i Królem Królów. To przebywanie, które wpływa na każdą aktywność mojego życia.
To wsparcie zarówno w relacjach z moją żoną, bliskimi, prowadzeniu firmy czy dbaniu o swoje zdrowie. Tylko z Nim, najprecyzyjniej, mogę odkrywać sens rzeczy. Bóg uczy mnie, jak przeżywać zarówno trudne jak i radosne momenty mojego życia. Jest Mistrzem. Taka perspektywa sprawia, że pragnę tej relacji i daje siłę do przezwyciężania słabości i zniechęcenia, które tak często nas dopada. Bo chyba nie tylko mnie?
Marek Sroka, kompozytor muzyki, informatyk
Do kościoła chodzę, żeby spotkać się z Bogiem. Wydawać by się mogło, że nic prostszego, ale żeby do tego dojść, to była dla mnie długa droga.
Najpierw chodziłem tam przez nawyk i wychowanie. Później pojawiły się pytania i wątpliwości. W jakiś sposób docierały do mnie negatywne głosy – a co jeśli księża kłamią? A co jeśli chodzi tylko o wyduszenie pieniędzy od biednych potulnych baranków? No i mój zasadniczy błąd, że nie myślałem, jak rozwiać te wątpliwości, tylko je zostawiłem tak jak są. Przez co moja wiara z czasem stanęła w miejscu na poziomie gimnazjalisty.
Sytuacja zmieniła się diametralnie, kiedy trafiłem do Duszpasterstwa Akademickiego. Z początku przyciągnęli mnie ludzie. Tacy jacyś radośni, otwarci a przy tym skromni. Potrafili pochwalić, gdy coś im się podobało. Jakoś tak mniej materializmu, oceniania, zazdrości. Trochę mi to przestało pasować do mojej wizji Kościoła.
Pamiętam jeszcze, jak byłem na pierwszych półgodzinnych ogłoszeniach w niedzielę po Mszy, nie mogłem się nadziwić – codziennie o 12:00 przygotowanie obiadu, o 14:00 jedzenie, 15:00 Koronka później próba śpiewu, Msza o 19:00, a o 20:00 Modlitwa. I tak przez cały czas. I ludzie którzy z pasją się tym zajmowali. Najpierw pomyślałem sobie – szaleńcy. Jak można tyle razy dziennie ciągnąć do kościoła. Do czasu kiedy sam nie wziąłem na siebie pierwszej odpowiedzialności.
Najpierw, po prostu, z wdzięczności za to, że tak wiele od nich otrzymałem. Dawali mi jedzenie, zmywali nawet po mnie, nie oczekując niczego w zamian. Wtedy zrozumiałem, że kiedy dałem coś od siebie, to Kościół staje się jakiś taki… bardziej mój. To się zaczyna rozumieć poprzez wspólnotę i ciszę. Warto poświęcać systematycznie trochę czasu na milczenie, po to żeby się z Nim spotkać. Zwłaszcza jak się mieszka w jakimś dużym mieście, gdzie na co dzień nie ma na to czasu. Wtedy wyrabia się jakaś taka wrażliwość i empatia. Empatia która nie pozwoliła pozostać jedynie przy braniu. Trzeba wtedy też coś od siebie dać. I dopiero radość z dawania – to jest niesamowicie piękne.
Podczas rekolekcji, wspólnych wyjazdów i mnóstwa rozmów moje wątpliwości związane z Kościołem jako wysysającą pieniądze instytucją zostały rozwiane. Mało tego, wszystkie moje wcześniejsze obawy mają racjonalne wytłumaczenie. Do tej pory myślałem, że Kościół składa się tylko i wyłącznie z uroczych starszych pań, które naiwnie wierzą w coś tylko i wyłącznie dlatego, że usłyszą kilka kłamstw z ambony. Nie wiem dlaczego, tak łatwo mi było UWIERZYĆ, że seminarium to banda naiwnych pedofili, którzy uciekają od płacenia za czynsz. W dodatku dowiedziałem się, że ludzie, którzy studiują teologię, to skarb narodu. Teologia to fascynująca nauka, która próbuje racjonalnie połączyć wszystkie dziedziny nauki w całość – fizykę, matematykę, psychologię. A świat jest dzisiaj wyspecjalizowany w kierunku dzielenia. A tutaj taki przykład miłości poprzez upieczenie z tego wszystkiego wspólnego ciasta. Poznałem na prawdę konkretnych facetów z krwi i kości, którzy z zawziętością potrafią mi wszystkie moje wątpliwości aborcyjno-eutanazyjne wytłumaczyć tak, że dziwię się, że nie szukałem tych odpowiedzi wcześniej. Co nie znaczy, że nie pojawiają się nowe. Tylko różnica jest taka, że teraz wiem, do kogo się mogę z tymi wątpliwościami zwrócić.
Ciekawy jest paradoks, że, zarzucając wiernym katolikom naiwną wiarę, sam wierzyłem w to, co mówią w telewizji. Zdałem sobie sprawę, że cały nasz świat jest oparty na wierze. Wierzymy, kiedy wsiadamy rano do tramwaju maszyniście, że dowiezie nas na miejsce. Nawet ateista wierzy w to, że Boga nie ma – więc jest osobą wierzącą.
W kościele zobaczyłem, jak wiele zależy ode mnie. Narzekasz, że kościół jest dla kobiet? A zorganizuj poranne biegi w parafii dla facetów – mi to bardzo pomogło. Nawet udało się założyć męską scholę. W kościele dowiedziałem się, czym jest prawdziwa przyjaźń. Że o nią trzeba zawalczyć, jej trzeba poświęcić czas. Że jest nie tylko na dobre ale też i na złe.
A po tych wszystkich doświadczeniach dotarło do mnie, że nie chodzę do kościoła już nawet ze względu na ludzi. Tylko dlatego, że jestem wdzięczny Bogu, że tak mną pokierował, że mogłem to wszystko zobaczyć i doświadczyć i przychodzę po prostu mu o tym powiedzieć. Bo jaki byłby ze mnie za przyjaciel, gdybym nie poświęcał Mu swojego czasu. To najcenniejsze, co mogę mu dać.
Mateusz Bartosik, specjalista ds. HR, koordynator Szkoły HR, student psychologii
Jestem sceptykiem. Wątpię na ogół w głos autorytetów, jeżeli nie dostanę od razu przypisu do naukowego źródła. Mimo to chodzę do kościoła, bynajmniej nie tylko dlatego, że znajduję w nim poczucie sensu i spokój ducha. Argumenty natury emocjonalnej, choć subiektywnie niepodważalne, obiektywnie można zbić bez najmniejszego problemu. Nie są żadnym dowodem ani nawet dobrą przesłanką. I mnie też przestały wystarczać, gdy w trakcie studiów zagłębiłem się w świat nauki.
Zacząłem wymagać faktów niepodważalnych. Gdy zagłębiłem się w ten temat, szybko doszedłem do wniosku, że
wiara nie jest w stanie znaleźć żadnych dowodów w walce z nauką. Nie jest sprawdzalna, nie daje się w jej obrębie nazwać zjawiska, które można zbadać, zmierzyć czy udowodnić. Odkryłem, że wszystkie nasze chrześcijańskie argumenty da się podważyć, pokazać inną interpretację faktów, która będzie tak samo wiarygodna i rzetelna jak nasz obraz świata – podczas gdy będzie mu całkowicie zaprzeczać. Nawet najlepsze argumenty teistów, jak choćby to, że ktoś w końcu musiał nasz świat stworzyć – bo przecież nie mógłby powstać sam z siebie – zostały w czasach współczesnych obalone. W sposób naukowy i rzetelny, niepodważalny. Nikt stwarzać go nie musiał, gdyś potencjalnie mógł powstać sam z siebie.
W tych trudnych dla mojej wiary chwilach odkryłem jednak także drugą stronę medalu. Żadnej nauce nie udało się do dziś udowodnić, że Boga nie ma. Mimo, iż są metodologicznie poprawne, sprawdzalne i prowadzone przez wybitnych intelektualistów. Dowody niepodważalne można znaleźć wyłącznie w naukach formalnych, takich jak matematyka i logika. W świecie abstrakcji da się bez problemu udowodnić, że coś obiektywnie jest prawdziwe. W pozostałych naukach można tylko udowodnić, że jakaś teza jest fałszywa. Nigdy nie uzyskujemy stuprocentowej pewności, że coś jest prawdziwe. Wszystkie nauki indukcyjne, od fizyki po psychologię, potrzebują pewnych założeń do prawidłowego funkcjonowania.
W obliczu, gdy jedynie przyjęte w sposób wolny założenia pozwalają mi wierzyć w Boga, bądź nie wierzyć – wybieram wiarę. Bo nikomu nie udało się pokazać, że hipoteza zwana Bogiem jest fałszywa. A jej prawdziwości metoda naukowa udowodnić nie potrafi. Bóg broni się sam, bez grania na naszych emocjach. Nie daje się wyrugować za pomocą rozumu, który sam dla nas stworzył. Wystarczy przyjąć założenie, że jest (tak samo dobre, jak założenie przeciwne) – sens reszty mojej wiary jestem w stanie logicznie uargumentować.
A z egoistycznego punktu widzenia? Kościół jest miejscem również dla zdolnych i ambitnych. Mogę go współtworzyć, współdecydować o jego kształcie. Gdy daję w nim dużo z siebie – sam się rozwijam. Wiele nauczyłem się we wspólnotach chrześcijańskich, młodzieżowych i akademickich. Na wielu z tych doświadczeń dziś buduję swoją karierę zawodową. To było doskonałe miejsce, by nauczyć się wiele o ludziach, przywództwie, zarządzaniu, pracy w zespole i budowaniu czegoś z niczego. Nie stałbym dzisiaj w tym samym miejscu, gdybym nie wybrał tej samej drogi. Drogi wybranej za pomocą rozumu i osobistej wolności. Dwóch prezentach od Tego, który nas stworzył.
Adam Bauer
Nie czuję się idealnym przykładem osoby młodej, która chodzi do kościoła. Po pierwsze już nie jestem taki młody, a po drugie zawsze miałem i niestety nadal mam problem z regularnym uczęszczaniem na niedzielną Eucharystię.
Niedzielne pójcie do kościoła jak i codzienna modlitwa nie jest dla mnie sprawą łatwą pomimo tego, że uważam się za osobą wierzącą i świadomą tego, jak ważne i potrzebne jest praktykowanie swojej wiary. Podjęcie decyzji o zebraniu się okupione jest czasami ciężką walką z samym sobą. Niechęć ta nie jest spowodowana stereotypami, czyli m.in. „nudą” wiejącą z polskich kościołów, czy też nieżyciowymi kazaniami księży, ponieważ uwielbiam wręcz jestem zakochany w każdym „etapie” Eucharystii. Bardziej problemem jestem ja sam i mój błędny sposób podejścia do różnych spraw, który zawiera się w stwierdzeniu: na 100% albo w cale.
A że zdarza mi się upadać, czasami za często, to w momencie kiedy nie jestem w stanie łaski uświęcającej, zaczynam się zastanawiać, jaki jest sens pójścia na Mszę kiedy nie będą mógł w pełni w niej uczestniczyć. Tak wiem, przecież jest jeszcze konfesjonał i że sam sobie utrudniam życie, ale tak już ze mną jest. W związku z czym po każdej Mszy jak i po każdej rozmowie z Bogiem czuję się szczęśliwy i dumny z siebie, że udało mi się wygrać kolejną bitwę. I nie jest to bitwa ze złym, ale bardziej bitwa o zachowanie relacji z Panem Jezusem. Relacji, która jest dla mnie najważniejsza ponieważ dzięki niej żyję.
Rafał Cempel, student teologii
Kiedyś szukałem swojej siły w źle wyrażonej agresji i buncie. Długie włosy, glany i ciężka muzyka. Dawało mi to iluzoryczne poczucie tego, że mam jakąś moc. W swoich drogach omijałem Kościół, bo wydawał się miejscem słabeuszy i hipokrytów. Aż do momentu gdy Jezus postawił mnie przed konkretnym wyborem, On albo diabeł. Przyjmując Go, odkrywam, jak być mężczyzną w obliczu historii mojego życia, ran oraz lęków.
Od lat Bóg odkrywa przede mną dzień po dniu moją tożsamość synowską. To w Kościele odkryłem swoje miejsce oraz drogę, którą kroczę. Pociąga mnie to, że Bóg gra FAIR, nie ściemnia, jest konkretny. I w końcu to w Kościele spotkałem miłość mojego życia.
Mateusz Rydzak, student Akademii Fizycznej we Wrocławiu
Dlaczego chodzę do kościoła? To proste – bo tego bardzo potrzebuję. To mnie umacnia i wzmacnia jednocześnie. Nauki Kościoła wytyczają mi ścieżkę życia i podsuwają rozwiązania. Rozwijam się i doskonale. Mam 25 lat, jestem studentem Akademii Fizycznej we Wrocławiu.To właśnie Kościół pokazuje mi, ile w ludziach jest dobra. W Kościele jestem akceptowany za to, że jestem, a nie za to, kim jestem. Proste – ja daję swój czas, a Bóg daje mi siebie w wielu postaciach miłości.
Michał Stocki
W kościele jest nudno? Faktycznie, czasem jest. Nie bawię się świetnie, na kazaniu czasem ziewam albo wręcz przysypiam, ale to nie rozrywka jest istotą tego miejsca. Gdy się chcę rozerwać, idę z dziewczyną do kina albo z kumplami na piwo. Do kościoła przychodzę po to, żeby spotkać się z Bogiem, który mówi do mnie i chce mnie słuchać. Kiedyś chodziłem, żeby przez godzinkę postać, poklęczeć, zaliczyć obecność, zjeść komunię i wyjść. Potem chodziłem po to, żeby wypełnić obowiązek i uniknąć piekła. Z biegiem lat uświadomiłem sobie jednak, że nie o to chodzi. Kościół jest moją enklawą duchowego spokoju w pędzącym rytmie wielkiego miasta.
Jest miejscem, w którym nikt nie chce ode mnie niczego więcej poza tym, żebym był. Nie ma niespodzianek, fajerwerków, przedstawień, ani nachalnego zabiegania o moją uwagę. Nie muszę starać się być lepszym niż jestem naprawdę. W sakramentach czeka na mnie Bóg, który niczego na mnie nie wymusza. Jeżeli chcę, mogę Go zobaczyć, usłyszeć, mówić do Niego, a nawet Go zjeść. I myślę, że to jest clou całej sprawy – jeśli
kościół nie jest miejscem osobistego spotkania z Bogiem, to odwiedzanie go nie ma większego sensu.
Franek Wołoch, student budownictwa, Lednica2000
Kościół to mój dom. W pełnym tego słowa znaczeniu, bo tak jak od domu, tak od Kościoła można się odciąć, uciec. I czasami, można nawet na tym wyjść na plus. Ale tylko po ludzku. Takie jest moje doświadczenie. Moja droga do Kościoła była długa. Ale w istocie ta droga cały czas trwa. Moja obecność w Kościele nie jest jakimś ślepym czy pustym gestem. Wynika raczej z tego, że jako ślepy i spustoszony grzechem doświadczam w Kościele obecności Chrystusa.
Ta obecność jest żywa, dynamiczna, porywająca. Każdego dnia objawia mi swoją Miłość zupełnie inaczej, niż bym tego oczekiwał. On mnie zaskakuje tym, jaki jest i to zaskoczenie pcha mnie do przodu. To pozwala mi chociaż trochę więcej żyć dla innych, a mniej tylko dla siebie. Chodzenie do Kościoła ma dla mnie wymiar bardzo osobisty. Daleki od wypełniania jakiegoś obowiązku narzuconego z zewnątrz. To pójście za głosem serca, ale jednocześnie dalekie od jakiegoś emocjonalnego zrywu. Chodzę do Kościoła, bo działa na mnie jak jakiś wielki magnes. W Kościele
depresja zamienia się w entuzjazm, a odrętwienie w taniec. Dla mnie to nie są puste słowa, czy slogany.
Ja tego doświadczam na co dzień. Taki Kościół mnie przyciągnął, taki Kościół kocham. Kocham Kościół bo wskazuje na Chrystusa. Nie rzadko jest trudno, wydaje mi się że jestem sam, gdzieś zupełnie sam, pośrodku świata, wobec którego jestem bezradny. Siedzę w ławce i nie umiem sformułować nawet pół zdania modlitwy. Ale On przychodzi do mnie. Poprzez ludzi, wydarzenia, znaki. Kościół dał mi mądrość, przyjaciół i sens życia. Kościół przekazał mi życie, ponieważ przekazał mi Chrystusa.
Marek Lipiński, inżynier budownictwa
Dlaczego chodzę do kościoła? Nie wyobrażam sobie bym mógł nie chodzić. Nie traktuje tego jako obowiązku, ani tradycji. Wierzę, że każda Eucharystia ma moc, którą mnie przemienia. Wierzę, że wychodząc z kościoła po Mszy Św. jestem choć odrobinę lepszym człowiekiem. W moim życiu wiele razy wszystko mi się posypało, traciłem nadzieję. Jednak mogłem doświadczyć, że Bóg był ze mną w tamtych trudnych sytuacjach. Towarzyszył mi, uczył mnie miłości, odwagi oraz wytrwałości. Za to jestem Mu wdzięczny. On jest dla mnie prawdziwym mistrzem oraz przyjacielem. Msza Św. Jest szczególnym miejscem spotkania z Nim. W czasie swojej drogi z Jezusem, szczególnie doświadczyłem jak ważna jest wspólnota.
Duszpasterstwo akademickie, gdzie chodziłem przez czas studiów, było miejscem, w którym dokonało się we mnie wiele zmian, poznałem wielu przyjaciół, nauczyłem się służyć innym. Wiele razy gdy było mi ciężko, wiedziałem, że mogę tam liczyć na pomoc, modlitwę czy dobre słowo. Wciąż czuję się tam jak u siebie. Można modlić się samemu gdziekolwiek. Bóg jest wszędzie. Gdy jednak uczestniczę we Mszy Św. wiem , że chociaż nie znam osób wokół mnie, oni modlą się razem ze mną, patrzymy w tym samym kierunku, wspólnie zanosimy nasze prośby. Skierowani na Chrystusa zbliżamy się do niego razem.
Andrzej Pepłowski, inżynier
„Chodzenie do kościoła” jest dla mnie wyrażeniem bardzo mylącym – spłycającym wiarę w Boga, uczestnictwo w Jego Życiu, oparcie się na Nim, do rutynowego niedzielnego spaceru. Przecież o takie coś nie może chodzić! Na pewno nie ludziom, którzy, żeby „chodzić do kościoła” musieli kiedyś (we wielu miejscach wciąż muszą) ryzykować życiem. Na pewno też nie ludziom, którzy, mimo że wiodą normalne życie, mają swoje pasje i zmartwienia, chcą to normalne życie zmieniać według tego, co mówi Chrystus. Coś, może wymagającego poświęcenia, dla kogoś lub dla siebie zrobić, czegoś komuś lub sobie odmówić. Pewnie – poświęcać się dla innych można i nie „chodząc do kościoła”, można „nawet” wtedy nie jeść mięsa w Wigilię. O co zatem chodzi? O tlen, o powietrze w płucach, o wodę w czasie suszy, o światło dnia, którego w zimowe noce nie zastępuje żarówka 120W. Po to właśnie „chodzę do kościoła”. Do niedawna nie wiedziałem tego i nie „chodziłem”, kiedy przestało mnie do tego obligować mieszkanie z rodzicami.
Deklarowałem się jako niewierzący i było w porządku – wszystko układało się po mojej myśli, a nawet jeśli przychodziły trudniejsze momenty, to radziłem sobie z nimi. Ciężko było mi na coś narzekać. Stało się jednak, że Bóg wyszedł mi naprzeciw i spotkał mnie w najbardziej codziennym dniu życia. Doświadczenie obecności Boga, Jego bliskości, Jego Słowa, Jego miłości – staje się najważniejszą potrzebą, jeśli człowiek raz się z Nim zetknie. Ludzie „wierzący ale nie praktykujący” nie szukają Boga, ale co najwyżej wsparcia moralnego dla swoich decyzji. Ateiści szukają tego samego w sobie, w nauce, w autorytetach itd. I znajdują to, bo z pewnością nie jest ponad ludzkie siły wieść życie zgodne ze swoimi zasadami, życie ciekawe, trudne czy skomplikowane. Ale nie o to tutaj chodzi! Jak powiedział C. S. Lewis: „To On jest paliwem, którym ma płonąć nasz duch.” Płonąć – nie „chodzić”.
Przemek Blicharski, specjalista ds. rekrutacji
Dlaczego chodzę do kościoła? Bo bez tego byłby ze mnie kawał skurczybyka. Ale zacznijmy od początku. Do kościoła chodzę od dziecka. Najpierw robiłem to nieświadomie(nic dziwnego zresztą). Pamiętam jak robiło mi się w kościele duszno i niedobrze, raz zdarzyło mi się nawet „pobrudzić” teren przy wyjściu z naszego kościoła. Poza tym nie rozumiałem wielu rzeczy, śpiewałem „sohanna na wysokości” i szeptałem niezrozumiałe słowa na znak pokoju bo nigdy nie zrozumiałem co ludzie do mnie mówią, więc robiłem to samo.
Początki nie były więc zachęcające Ale w moim życiu 12 lat temu stało się coś niesamowitego. Modliłem się o to żeby Bóg, jeśli jest, objawił mi się. I tak się stało. Nie wytłumaczę tego teraz, nikomu nie każę w to uwierzyć, ale ja od tej pory WIEM, że On jest. I cokolwiek by się w moim życiu nie działo, ta pewność jest ze mną.
Mimo tego kilka lat zajęło mi uwierzenie, że w czasie Mszy obecny jest Bóg, bo przecież to jest jakiś kosmos. Ale okazało się, że jeśli faktycznie tak jest, to nie ma lepszej rzeczy na ziemi niż spotkanie z Bogiem w środku mnie. Żeby nie było zbyt kolorowo: nierzadko jest tak, że nie chce mi się iść na Mszę. Nudzą mnie kazania, przeszkadza anonimowość, albo sztuczne przedłużanie Mszy. Jednak jestem pewien, że ten czas tam, mnie zmienia. Że wracam lepszy, spokojniejszy.
Zbigniew Rogala, student
Każdy
mężczyzna potrzebuje w życiu ideałów, bohaterów. To one ukierunkowują nasz rozwój, skłaniają do poszukiwań własnej drogi : przygotowanych dla nas zadań, misji i powołań. To ideały i bohaterowie, jak gwiazda polarna, wskazują drogę. A gdy my jesteśmy zapatrzeni pod własne nogi, gdy nasz wzrok ucieka w bok ,gdy
niebo pokrywają ciężkie chmury ona nadal tam jest, czekając na nas. Moim ideałem jest Jezus. Kocha nas miłością nieskończoną, która zawsze i wszystko przebacza.
Ta miłość nikogo nie pomija ani nie odtrąca. Gdy wszystko na czym polegałeś zawiodło, Jezus trwa. Miłość, którą Nas kocha to miłość idealna. Z miłości Bóg stał się człowiekiem. Dla nas. Wiedział, że zginie, że zostanie odrzucony, a mimo to nie zrezygnował. Jezus jest odważny. Dla naszego zbawienia przeszedł przez męki. Jego odwaga jest idealna. Jego śmierć potwierdzały rany Mu zadane.
On uczynił z nich nie dowód swej porażki, ale wielkiego zwycięstwa. Znak Swojej śmierci uczynił dowodem Swego zmartwychwstania. Jezus to mój bohater. Jezus pokazał mi czym jest miłość. Nauczył, że rany mogą przynieść chwałę. Niektórzy odmawiają Jezusowi męskich cech. Dla mnie to prawdziwy
mężczyzna, którego stawiam sobie za wzór cnót. Msza Święta to, obok codziennej modlitwy, spotkanie z Jezusem. Życie zwalnia tempa, problemy tracą na znaczeniu. Najważniejsze jest spotkanie z NIM. Pamiętam, że w jednym z tekstów, które czytałem, Jezus został porównany do generała. Czasami po całym tygodniu błądzenia, gdy moje codzienne decyzje oddalały mnie od Boga, przychodzę do mojego generała i mówię: zmarnowałem ten tydzień, zapadłem się w swoje prywatne troski i zranienia. Mój generał nie każe mojej dezercji, przyjmuje mnie z powrotem znów i znów i znów…
Świadectwa, które tutaj przeczytaliście, otrzymaliśmy dzięki współpracy z o. Grzegorzem Kramerem SJ oraz Projektem Banita.