„Stres” – słowo do niedawna znane tylko lekarzom i psychologom – jest obecnie na ustach niemal wszystkich. Dlaczego? Co takiego wydarzyło się w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat? Nurtujący niepokój, przepracowanie, apatia i wyczerpanie, stany lękowe i depresyjne, zakłócenia emocjonalne – są dziś odmieniane przez wszystkie przypadki. Stres rozpanoszył się na wielu płaszczyznach.
Cierpią na niego nie tylko jednostki; jego ofiarą stać się może cała rodzina. Daje on znać o sobie także w Kościele i chrześcijańskich wspólnotach. Fenomen wyczerpania i bezwładu stał się obecny zarówno w życiu osobistym, jak i parafialnym. Niemal codziennie słyszymy utyskiwania typu: „Czy to wszystko, czego się od nas żąda, jest naprawdę konieczne?”; „Czemu to wszystko ma służyć?”; „Jestem doszczętnie wypalony”; „Jesteśmy już naprawdę zmęczeni”.
Tymczasem nie jest tak, jakoby każda ludzka nadaktywność połączona z przepracowaniem przekształcała się w stres i apatię. Nietrudno jednak zaobserwować, że ludzie często snują się jak wygaszone mary! Jakby ktoś przechadzał się po ulicach z kościelnym „gaśnikiem” i po drodze tłumił najmniejszy płomień radości. Ludzie przeżywają stany impasu: zalęknieni miotają się między biegunami rzeczywistości, nie odnajdując wewnętrznego spokoju.
Nigdy nie są prawdziwie zadowoleni, odprężeni, nie znają beztroskich wakacji. Po nocach nie śpią, a za dnia funkcjonują tylko na pół gwizdka. Stale widzą siebie między młotem a kowadłem, biegają od lekarza do psychologa, gnębieni problemami związanymi chociażby z bezrobociem, likwidacją czy upadłością ich zakładów pracy. Najważniejsze w tym jest jednak to, że przecież to nie my sami wytwarzamy owe sytuacje stresowe. Spadają one na nas bez naszego udziału.
Duchowa pustka
Nieco inaczej rzecz wygląda w przypadku stresu, który moglibyśmy okreslić jako stres duchowy. Nie od razu ukazuje on swe naturalne oblicze. Najpierw pojawiają się symptomy duchowego wyczerpania. Dokonuje się to często bez rozgłosu: człowiek Boga ani nie odrzucił, ani Go nie opuścił, ani nie wyrzekł się wiary. Wszystko bladło dyskretnie, niczym roślina pozbawiona słonecznego światła. Bóg oddalił się z jego życia bezszelestnie, jakby odszedł na palcach. Wymknął się, gdy człowiek właściwie tego nie chciał; nie wykonał jednak żadnego gestu, aby Boga zatrzymać. „Zgubiłem Pana!” – wyznaje pewnego dnia i dziwi się, że przez tak długi czas wcale mu Go nie brakowało. Przeciwnie, wszystko toczyło się dalej w starym trybie – bez Niego.
Oto jednak powstawać zaczęło zamglone zrazu wrażenie pewnej niesamowitości, jakiejś pustki. Na scenę wkroczył stres w przygnębiającym kształcie. Nagle odczuwa się całkowite wyobcowanie, nie ma się z kim podyskutować, do kogo użalić się czy zadać pytanie. Nie ma już Boga, nie ma Jezusa, nie ma świętych… Co robić, kiedy człowiek przyciśnięty zostaje do ściany, skonfrontowany z chorobą albo ze śmiercią bliskiej osoby? Czy po prostu odwrócić kartę, żyć dalej? Jest zmartwychwstanie, ale co się stanie, kiedy w grę będę wchodził sam osobiście, kiedy choroba zmoże mnie lub kiedy to ja stanę u wrót śmierci?
Pytania dotyczące wiary – tłumione i wygaszane – wypływają od czasu do czasu na powierzchnię akurat wtedy, gdy nasze wzburzone życie płynie sobie raczej spokojnym nurtem. Wątpliwości i próżnia jawią się jednak na planie od nowa: „Czy to wszystko, w co wierzyłem i czym żyłem, nie było mirażem pustyni, fatamorganą?”.
Człowiek wierzy, że dotrze do oazy. Co jednak, jeśli nie znajdzie tam nic do picia? Czy opowiadania o cudach zasługują na wiarę? Co jest mitem, a co prawdą? Snem albo rzeczywistością? Czy wszystko można wyjaśnić w tak prosty sposób? Nauka często jaskrawo i nawet brutalnie zawęża granice wiary.
W jakikolwiek sposób wyjaśnialibyśmy otaczającą nas rzeczywistość, w głębi serca nadal pozostanie osad niedosytu, nieusuwalne złogi różnych form stresu, zmęczenia życiem, a nawet stany depresji aż do demencji. W tym miejscu skupmy się jednak na religijnym i duszpasterskim aspekcie tej problematyki.
Smutek wierzących
Źródło stresu, apatii i niepokoju dotyka współczesnych głębiej niż poprzednie pokolenie. Jest czymś więcej niż zwyczajną chandrą czy psychicznym zmęczeniem. Rodzi się bowiem w ludzkim „ja”. Wiele stresów bierze swój początek w nierozwiązanych problemach, mających swą genezę w przeżywaniu konkretnej animozji czy urazy. To stany łączące się z pytaniami typu „Jak?” i „W jaki sposób?”: Jak mogę żyć? Jak lepiej i owocniej pracować? Jak być szczęśliwym w rodzinie? Po znalezieniu odpowiedzi na owo „Jak?” i „W jaki sposób?” natychmiast dochodzi do głosu trzecie pytanie: „Dlaczego?”. Odnosi się ono również do osób niewierzących. Odpowiadając na nie, zastosować można unik i wskazać na narkotyki, alkohol czy zbytnie przeciążenie pracą. W ten sposób pytanie „Dlaczego?” nie doczekawszy się sensownej odpowiedzi, zostaje niejako zablokowane. Jednak tylko pozornie, ponieważ pewnego dnia wybuchnie ze zdwojoną siłą.
Są ludzie, którzy pytanie „Dlaczego?” wykreślają ze swojego słownika. Tak jakby do uleczenia wystarczała deklaracja, że choroba nie istnieje. Wyrugowane pytanie powraca jednak jak bumerang. Powstaje stres i udręczenie, które przechodzą w stany niemal permanentne. Pytania „Dlaczego?” nie wyeliminuje żaden zabieg anestezyjny. Oścień niedomogi pozostaje i drąży zaatakowaną tkankę. W przypadku wielu chrześcijan wiara wyparowała: już niewiele zdaje się im mówić. Zanik smaku nadprzyrodzoności powstaje nie tylko u zwykłych chrześcijan, dotknąć może nawet tych, którzy radykalnie zaangażowali się w dzieło głoszenia Ewangelii. Przed kilku miesiącami polska prasa rozpisywała się o odchodzeniu wielu księży od kapłaństwa. Ludzie ci ni stąd, ni zowąd znaleźli się na duchowej i emocjonalnej pustyni.
To swego rodzaju omdlenie zaczyna z wolna ogarniać coraz więcej wierzących, stając się w chrześcijaństwie problemem społecznym. Może i my spotykamy się z wypowiedziami typu: „Dlaczego mam wierzyć i modlić się? Ja dużo pracuję, a to też przecież jest modlitwa„; „Czy pracować dla drugich to nie znaczy kochać ich?”; „Zdarza się, że modlę się w biegu albo w samochodzie. Później będę więcej się modlił! Gdy przejdę na emeryturę. Wtedy będę miał czas”; „Gdybym miał dobrą parafię, dobrą wspólnotę lub dobrego kapłana, modliłbym się więcej”. U osób prowadzących autentyczne życie duchowe czasem do głosu dochodzi jeszcze inna rzecz. Mogą one bowiem znaleźć się w stanie tak zwanej nocy mistycznej, kiedy czują, że Bóg sobie poszedł.
Ciemna noc Matki Teresy z Kalkuty zaskoczyła w ostatnich miesiącach wielu chrześcijan. Tymczasem w żywotach świętych Pańskich stan modlitewnej posuchy jest naturalny. Bóg wystawia swoich na próbę, zwłaszcza tych, których wybiera niejako w sposób szczególny.
Kryzys ogarnia wielu ludzi w wieku pełnej dojrzałości, około czterdziestego roku życia. Psychologia mówi w takim przypadku o kryzysie wieku średniego. Z rykiem wdziera się w ludzkie życie złośliwy „demon środka”. Człowiek wszystko już osiągnął: wykształcenie, ma rodzinę, pozycję społeczną, uznanie. I nagle – zgrzyt. Oto czegoś jeszcze zaczyna mu brakować. Życie wypracowało tu określoną strategiczną terapię, między innymi zmiana miejsca pracy, a w szczególnych sytuacjach nawet zawodu. Na płaszczyźnie religijnej manewr taki nie jest jednak możliwy. Z drogi życia nie da się usunąć krzyża, ponieważ w chrześcijaństwie stał się on źródłem nowej, żyznej płodności.
Dorzućmy tu jeszcze wspomnienie z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. W posoborowych latach przewalił się przez Kościół żywiołowy huragan. Nieszczęścia sypały się jak z puszki Pandory: kryzys moralny, kryzys instytucji, kryzys wiary, raptowne spadanie liczby kapłańskich powołań, szykany ze strony progresistów i konserwatystów wewnątrz Kościoła. U wielu księży ten wielki kryzys zbiegł się z kryzysem osobistym, który ciągnie się do dziś. Z tym przesileniem stowarzyszył się stres ogarniający całość kapłańskiej egzystencji: duchowy niedosyt lub przesyt, a także apatia spowodowana faktem, że soborowa reforma zatrzymała się w połowie drogi. Wyjścia z impasu wielu księży zaczęło szukać w poradniach psychologicznych i psychiatrycznych.
Czy aby jednak księża zrozumieli i uchwycili sens owego kryzysu? Czy rozwiązaniem było rzeczywiście zawołanie: „Zawróćcie statek! Róbcie inne rzeczy! Pracujcie w innej branży!”? Czy księża dostrzegli wówczas szansę, że w zaistniałym kryzysie mógł się kryć dynamiczny apel wzywający do duchowego zrywu, do wewnętrznego dojrzewania? Jeżeli tak się nie stało, prawdziwy owoc kryzysu nie miał szans na dojrzewanie i rozwój. Techniczne środki psychologiczne ostatecznie nie wyprowadzały parowca na wody bardziej spokojne.
Starożytni ojcowie byli przekonani, że do przezwyciężenia różnych form apatii pomoc musi nadejść z zewnątrz. Nie chodzi tu o jakiś tryb doradztwa w technicznym znaczeniu tego słowa. Mieli oni do dyspozycji męża zwanego abba, czyli ojca duchownego, który pełnił rolę swego rodzaju psychologa. Zdawał on sobie jednak dobrze sprawę z tego, że prawdziwym duchowym terapeutą jest sam Bóg. Zło gnieździ się zawsze znacznie głębiej niż w duszy. Jest zakorzenione w duchu, najsubtelniejszym punkcie ludzkiej egzystencji. Nasze czasy cechuje dotkliwy brak duchowych przewodników, którzy byliby kapłanami konsekrowanymi dla formacji świeckich.
Ta kościelna misja nie musi być zresztą zarezerwowana dla posługi osób duchownych. Pełnić ją mogą także doświadczeni i gorliwi wierni świeccy. Abba rzadko bywał kapłanem. Podstawową regułą dla duchowej posuchy jest otwarcie się przed duchowym ojcem, mistrzem życia duchowego. Izolowanie się bowiem w tym przypadku staje się niebezpieczne.
Pokora i modlitwa dziękczynienia
Z duchowej apatii może wyprowadzić nas wiele dróg. Apatia i znużenie nie są złem samym w sobie, ale symptomami określonego schorzenia, które należy leczyć. U podłoża kryzysu nie tkwi przede wszystkim ludzka wina; u dzieła często jest tu Bóg, który człowieka doświadcza, wystawiając go „na próbę”. Właśnie poprzez apatię i niedobór duchowego żaru, co prowadzić może do stanów rozpaczy i zimowego wychłodzenia duszy, Bóg może chcieć wyswobodzić nas od siebie samych, rozbić dokuczliwy kaftan, jaki niejednokrotnie człowiek sam sobie nakłada. Pragnie, być może, abyśmy w naszym życiu stworzyli dla Niego miejsce centralne, ponad nasze osobiste „ja”. Boski Rzeźbiarz ścina zbyteczne elementy marmuru dla utworzenia z masywnego bloku czystej formy.
W dążeniu do tego stanu podstawowym środkiem jest wytrwała modlitwa dla wykształcenia ogołoconego serca. Trzeba stanąć przed Panem z pustymi rękami. Albowiem modlić się znaczy właśnie otworzyć serce dla innego Mistrza: rozluźnić się na przechwycenie przez Boga. To serce jest bowiem przede wszystkim Jego mieszkaniem, a nie naszym. W kulturze postchrześcijańskiego Zachodu modlitwa stanowi niepodejrzaną terapię i jedyne solidne ogniwo, które na powrót złączyć może z sobą przeszłość i czasy obecne. W Kościele – w duszpasterstwie czy w różnych formach życia duchowego – zmieniać się może wiele rzeczy. Wartością trwałą i niezmienną pozostanie natomiast modlitwa. Przede wszystkim wysokiego lotu modlitwa bezpretensjonalna: pochwalna i dziękczynna. Pozwala ona nam całkowicie przejść od wnętrza na zewnątrz; decentralizuje nas. Pewnie i modlitwa błagalna kieruje się na równi ku Bogu, ta jednak obraca się jeszcze zawsze wokół nas samych.
Fundamentalną postawą człowieka jest również pokora. Albowiem apatia może mieć jeszcze inne przyczyny. Zbyt często koncentrujemy uwagę na sobie samych i to w tych sprawach, które powinniśmy i możemy realizować. Jak wiele zdań zaczynamy od zaimka osobowego „ja”: „Ja się modlę”; „Ja pracuję”; „Ja kocham”. Natomiast nasze działanie często ogranicza negacja faktu prymatu łaski. Beze Mnie nic nie możecie uczynić – mówi Jezus (J 15, 5).
Wewnętrzna oschłość i apatia ożywiają w nas na nowo obumarłą potrzebę miłosierdzia. Bardziej potrzebujemy bowiem Boga, który mówi do nas: „Ja ci to przebaczam”, niż Boga, który deklaruje: „Postąpiłeś dobrze”. Pawłowe słowa: Sprawiedliwy żyć będzie dzięki wierze (Rz 1, 17), możemy sparafrazować i powiedzieć: „Sprawiedliwy żyć będzie dzięki miłosierdziu”.