Trudne to były czasy, kiedy Pius XII ogłaszał dogmat o Wniebowzięciu Matki Bożej. Bo kiedy publikował konstytucję apostolską, wprowadzającą tę prawdę do oficjalnego kanonu wiary Kościoła Katolickiego, zaznaczył ze smutkiem, że jego „pontyfikat, podobnie jak obecny wiek, jest przytłoczony przez tak wiele trosk, niepokojów i problemów za sprawą bardzo ciężkich okropności, które dokonały się, ponieważ wielu odstąpiło od drogi prawdy i cnoty”.
Te okropności to przede wszystkim dwie wojny światowe, które zebrały swoje śmiercionośne żniwo, traktując człowieka, w tym również jego ciało, jako przedmiot, tudzież wynosząc go do rangi „nadczłowieka”. I tak jednego razu rzucany był na front jak mięso armatnie, innym razem służył jako narzędzie katorżniczej mordęgi w obozach i łagrach, w końcu ciało ludzkie wykorzystywano jako komponent do produkcji mydła i innych „pożytecznych” rzeczy. Ta pogarda dla człowieka i jego ciała nie wzięła się znikąd. Raczej pojawiła się jako tragiczny wykwit rozmaitych kierunków myślowych, które chciały wytłumaczyć człowieka „naukowo”, przy użyciu mikroskopu, a przy tym symbolicznie wyrwać mu z piersi serce, siedzibę wiecznego ducha. Papież nazywa te procesy „odstępstwem od drogi prawdy i cnoty”.
Ale, jak kontynuuje Ojciec Święty, głowy zwieszać nie należy. Wniebowzięcie Maryi, ukazujące, podobnie jak Zmartwychwstanie Chrystusa, wieczne przeznaczenie ciała i duszy ludzkiej, występuje przeciw wszelkim próbom zredukowania człowieka. Z jednej strony opowiada się przeciwko materializmowi, sprowadzającego osobę ludzką do wprawdzie dobrze zorganizowanego, ale jednak ulepionego wyłącznie z gliny organizmu. Z drugiej, odrzuca wszelkie formy spirytualizmu, manichejską pogardę do ciała i platońskie więzienie duszy, podważa wyobrażenie o jakimś duszku napędzającym cielesną maszynę czy dżinie w butelce (który jednak nie chce spełnić każdej zachcianki). Materialiści nie chcą przełknąć gorzkiej dla nich pigułki, że istnieje jakikolwiek związek boskości z człowiekiem, a wszelkiej maści gnostycy i duchacze widzą boskość tylko w duszy. Reszta to zbędny, tymczasowy dodatek, albo pokłosie mitycznego upadku człowieka. Z grubsza rzecz ujmując, te dwa wypaczenia za wszelką cenę próbują mentalnie rozłączyć istniejący sojusz między niebem i ziemią, podważyć najbardziej niewygodną prawdę w historii ludzkości – tajemnicę Wcielenia Syna Bożego.
Warto też wspomnieć, że mniej więcej w tym samym czasie, czyli tuż po II wojnie światowej, w Kościele zaczęło dojrzewać pogłębione rozumienie małzeństwa, a zwłaszcza uznanie, że oprócz prokreacji, czyli rodzenia potomstwa, cielesno-duchowa unia małżonków przyczynia się do ich osobowego wzrostu, jednoczy ich, pomaga im w drodze do świętości. Trzeba było bowiem czekać mniej więcej tyle samo lat co na ogłoszenie dogmatu o Wniebowzięciu, by ponownie orzec, że jednak w małżeństwie chodzi o coś więcej niż rozmnażanie, a ciało ludzkie spełnia w tym sakramencie fundamentalną rolę. Ostatecznie dopiero Sobór Watykański II, wracając do korzeni, sprecyzował ową dwutorowość celu w małżeństwie. I nie przesądził, który z nich jest ważniejszy, a który drugorzędny.
Mylilibyśmy się jednak, sądząc, że w naszych czasach materializm już odszedł do lamusa. Nadal cieszy się uznaniem jako jeden z możliwych światopoglądów. Bo pewne idee są w powietrzu. Oddychamy nimi, chociaż nie zawsze je zauważamy. Tyle że obecnie materializm przybiera jeszcze bardziej wyrafinowane formy, wyjaśniany „mądrze” w białych laboratyryjnych rękawiczkach. I nie potrzeba do tego karabinów, czołgów i aparatu terroru.
Żeby nie być gołosłownym, zacytuję zdanie współczesnego biochemika i genetyka, Francisa Cricka, zaczerpnięte z jego książki „The Astonishing Hipothesis”: „Ty, twoje radości i smutki, twoje wspomnienia i ambicje, twoje poczucie osobowej tożsamości i wolnej woli, są w rzeczywistości niczym innym jak zachowaniem ogromnego zespołu komórek nerwowych i związanych z nimi molekuł”. Wyznawcy tego typu myślenia z góry przesądzają, że duch nie istnieje, ponieważ nie mają odpowiednich narzędzi do jego „zlokalizowania”. I nie uznają, że ludzka wiedza posiada granice, nie mówiąc już o tym, że nie sposób sprowadzić ją tylko do nauk empirycznych.
Pewnym odpryskiem współczesnego materializmu (ma on wiele dzieci i wnuków) jest osobliwe podejście do konsumpcji dóbr i towarów. Oczywiście, nie tej utrzymanej w rozsądnych proporcjach, bo przecież tych dóbr potrzebujemy, ale przekonanie (nawet jeśli tylko podświadome), że konsumpcja jest wszystkim, że człowiekowi aż się musi przelewać, aby doznał szczęścia.
Spirytualizm wyraża się dzisiaj, i zabrzmi to paradoksalnie, w kulcie ciała i młodości, czyli we wcielaniu „duchowej” idei, że atrakcyjny wygląd to jedyny miernik ludzkiej wartości. Ciało ze swoimi przypadłościami, nierównościami i wybrzuszeniami, przeszkadza w odczuwaniu osobistego piękna. Nic nie cieszy się tak wielkim wzięciem jak wszelkiego rodzaju błyskawiczne diety, odchudzanie, cudowne hormony, odsysanie, ujędrnianie, skracanie i przedłużanie, tudzież inne praktyki, które mają zachować zdrowie i witalność, a nade wszystko sens życia. Niektórzy mówią wprost o „dyktaturze chudzielców”. Nacisk kładziony na odpowiednie odżywianie, higienę i ruch, niewątpliwie wyraża również miłość do ciała, skoro mamy kochać całego człowieka. Ale zafiksowanie na tym wymiarze życia, oznacza, że w ciele chciałoby się widzieć niezniszczalnego ducha. I tak dorobiliśmy się już dzisiaj całkiem pokaźnej grupki przeróżnych medycznych tworów. Mamy anoreksję – wstręt do jedzenia; ortoreksję – obsesyjną troskę o zdrowe odżywianie; bigoreksję – totalnego bzika na punkcie umięśnionego ciała; tanoreksję – przymus ciągłego opalania się i wiele innych. Ostatecznie chodzi więc o to, aby tak wyniszczyć własne ciało, by dojść do wniosku, że nie warto już dbać o zdrowie i smukłą sylwetkę. To, co początkowo wyglądało na uwielbienie ciała, w gruncie rzeczy okazuje się jego odrzuceniem na rzecz „wyższego” i doskonalszego ducha.
Wiele chorób duszy bierze się stąd, że ludzie nie wsłuchują się już w rytm własnego ciała. Nie respektują kruchej, ale istniejącej równowagi między ciałem a duchem. Mylą głód fizyczny z głodem psychicznym. Walczą z potrzebami psychicznymi, czyli pewnymi brakami, które, między innymi, wypełnić może drugi człowiek i Bóg, nadwerężając swoje ciało przez nadmierne jedzenie, używki, picie czy nawet sport. Cielesne wyczerpanie bądź początki depresji niwelują środkami pobudzającymi, dopalaczami lub używkami, jakby nie mieli prawa do zmęczenia. Coraz większa grupa ludzi cierpi z powodu nadmiaru przyjemności, zwłaszcza tej czerpanej z seksu, ponieważ używają jej jako środka znieczulającego, co w ostateczności daje efekt przeciwny do zamierzonego. Zamiast cieszyć, wpędza w niewolę i smutek.
Wniebowzięcie zachęca do tego, aby zastanowić się nad swoim stosunkiem do ciała, które nigdy nie jest tylko, jeśli tak można powiedzieć, „samym” ciałem. Dogmat przypomina, że ciało i duch stworzone są do współistnienia w przedziwnej wiecznej harmonii, którą na tym świecie osiąga się i utrzymuje z niemałym trudem. Stąd tyle zmagań i bojów na tym polu. Ta równowaga została wprawdzie zakłócona, ale nie zniszczona definitywnie. Jeśli więc chodzi o człowieka, nie można w nim gloryfikować bądź pogardzać ani ciała ani ducha, lecz postrzegać istniejące już między nimi kruche, ale pewne przymierze. Nie wolno traktować swojego ciała jak osła, którego pogania się pejczem albo jak kotka, którego zagłaskuje się na śmierć. Dlatego apostoł Paweł woła: „Chwalcie Boga w waszym ciele” (1 Kor 6,20), czyli śpiewajcie, módlcie się, służbie sobie nawzajem, ale także troszczcie się o ciało, nie pozbawiajcie się należnych mu przyjemności, szanujcie zdrowie, dbajcie o higienę, leczcie się, jedzcie i pijcie z umiarem, okazujcie cielesną intymność w małżeństwie. Ale pamiętajcie, że to ciało należy do Boga, nawet jeśli na ziemi zamieni się w proch.
Ciało komunikuje, a jeśli Bóg jest duchem, to jakżeż inaczej będziemy w stanie zobaczyć bóstwo, jeśli nie w Synu Bożym, który przyjął nasze człowieczeństwo? Dzisiejsze święto przypomina, że ludzkie ciało, pomimo jego zniszczalności jest przeniknięte duchem, jest naczyniem przechowującym skarby, „świątynią Ducha Świętego”, a na tamtym świecie wejdzie w całej pełni do świątyni, którą jest sam Bóg. Maryja już tam dotarła. My do niej dołączymy. Taką mamy nadzieję.