Najboleśniejsze wydarzenia przeżyła Maryja w czasie męki i śmierci Jezusa. Ewangelie i tradycja zaliczają do nich: pożegnanie Jezusa przed śmiercią, spotkanie na Drodze Krzyżowej, cierpienie pod krzyżem, opłakiwanie po śmierci i pogrzeb Jezusa, ból Wielkiej Soboty
Tradycja rozpoczyna cierpienia Maryi związane ze śmiercią Jej Syna od pożegnania. Wydaje się całkiem naturalne, że Jezus przed swoim odejściem do Ojca chciał po raz ostatni zobaczyć Matkę. Być może w ten sposób chciał Ją przygotować i umocnić na zbliżające się ciężkie godziny. Tradycja ikonograficzna ukazuje tę scenę z ogromnym ładunkiem emocjonalnym. Lorenzo Lotto na obrazie Pożegnanie Chrystusa z Matką (1521) przedstawia Maryję mdlejącą z boleści, podtrzymywaną przez Jana i Marię Magdalenę. Katarzyna Emmerich tak opisuje ostatnie pożegnanie: Dowiedziawszy się od Jezusa, co Go czeka w najbliższej przyszłości, prosiła Najświętsza Panna czule, by mogła umrzeć razem z Nim, Jezus jednak polecił Jej, by spokojniej znosiła swą boleść niż inne niewiasty, a zarazem oznajmił, że zmartwychwstanie po trzech dniach i gdzie się Jej pojawi. Teraz też uspokoiła się Najświętsza Panna; nie płakała już tak bardzo, ale z twarzy jej bił smutek bezmierny i boleść wstrząsająca do głębi. Jako dobry i wdzięczny Syn Jezus podziękował Jej za wszelką okazywaną Mu miłość, objął Ją na pożegnanie prawą ręką i czule przycisnął do serca. Pożegnanie przed śmiercią było apogeum pożegnań, których Maryja doświadczała wcześniej.
Ewangelista Jan ukazuje Maryję stojącą pod krzyżem. Nie ulega jednak wątpliwości, że brała udział we wszystkich momentach procesu i męki Jezusa, choć nie zawsze w sposób fizyczny. Tradycja z pietyzmem traktuje spotkanie z Synem na Via Doloro-sa. Obok trzeciej stacji Drogi Krzyżowej znajduje się dziś wejście na dziedziniec ormiański, na którym wznosi się kościół Najświętszej Marii Panny „Spas-mos”, upamiętniający spotkanie Maryi z Jezusem. Nazwa wywodzi się ze zniekształcenia greckiego słowa „aspasmos”, czyli „pozdrowienie, spotkanie”. Kościół wznosi się na ruinach wcześniejszych, z okresu bizantyjskiego i epoki krucjat. Jest to więc bardzo starożytna i wiarygodna tradycja.
Wizjonerka Katarzyna Emmerich w taki sposób opisuje spotkanie Maryi z Synem na Drodze Krzyżowej: Przechodząc, wzniósł Jezus nieco głowę poranioną strasznymi cierniami i spojrzał na Matkę swą boleściwą, wzrokiem pełnym tęsknej powagi i litości; lecz w tejże chwili potknął się i upadł po raz drugi pod ciężarem krzyża na kolana. Boleść niezmierna i miłość odezwały się na ten widok z podwójną siłą w sercu Najświętszej Panny. Zniknęli Jej z oczu kaci, zniknęli żołnierze widziała tylko swego ukochanego, wynędzniałego, skatowanego Syna; wypadła z bramy na ulicę, przedarła się między siepaczy i upadła na kolana przy Jezusie, obejmując Go ramionami. Usłyszałam dwa bolesne wykrzykniki, nie wiem, czy wypowiedziane słowy, czy pomyślane w duchu: „Mój Synu” – „Matko moja”.
Spotkanie Maryi z Synem było zapewne wypełnione dwoma uczuciami: bólem i miłością. Najtrafniej oddają je słowa Jeremiasza: Wszyscy, co drogą zdążacie, przyjrzyjcie się, patrzcie, czy jest boleść podobna do tej, co mnie przytłacza, którą doświadczył mnie Pan (Lm 1, 12). Serce Maryi było blisko serca Jezusa. Ale nigdy bardziej niż tu i pod krzyżem nie zostało przeszyte bólem.
Miłość i cierpienie są wzajemnie powiązane. Nie ma miłości bez cierpienia. Prawdziwa miłość jest przekraczaniem siebie, swego egoizmu, „ogołoceniem” i wydawaniem siebie dla innych. „Przekraczanie własnego ja” jest zawsze bolesne i pozostawia ranę. Ale bez niej nie ma miłości. Z drugiej strony świadomie przeżywane cierpienie jest szkołą miłości. Mistyczka Marta Robin notuje w swoim dzienniczku: Doświadczam, jak słodko jest kochać, nawet w cierpieniu. I powiedziałabym nawet, zwłaszcza w cierpieniu, ponieważ cierpienie jest największą szkołą prawdziwej miłości… Jest ono żywym językiem miłości i wielką nauczycielką rodzaju ludzkiego. Uczymy się kochać i kochamy prawdziwie jedynie w cierpieniu i poprzez cierpienie, ponieważ cierpienie buduje się nie w rozkoszach ludzkich obecnego życia, ale w ogołoceniu i zaparciu się samego siebie, i na Krzyżu (17 III 1927).
Największe cierpienie będzie udziałem Maryi pod krzyżem. Święty Bonawentura w taki sposób próbuje wczuć się w jej ból: zebrawszy odważnie wszystkie swe siły, stała przed Nim, Ukrzyżowanym. Ileż razy musiała szlochać, z jękiem opłakując swego syna i wołając: „Jezu, Synu mój, kto mi pozwoli umrzeć z Tobą i za Ciebie, Synu mój najsłodszy?”. Ileż razy musiała podnieść swe skromne oczy ku tym palącym ranom, czy w ogóle się w nie wpatrywać choćby przez chwilę, czy zdołała w ogóle widzieć je wyraźnie za zasłoną swoich łez. Któż wątpi, że mogła omdleć z powodu ogromnego bólu w swoim wnętrzu? Dziwię się wręcz, że nie umarła. Jest jakby umarła, choć żyje, ponieważ żyjąc, cierpi najokrutniejszy ból śmierci (Vita mistica).
Święty Jan, który był świadkiem śmierci Jezusa, nie opisuje cierpienia, dramatu Maryi. Nie mówi o próbach pocieszania Jezusa. Zauważa jedynie, że wraz z innymi niewiastami „stała” pod krzyżem. Greckie wyrażenie wskazuje na poczucie godności. Maryja stoi z godnością Matki Boga. Tę samą godność, którą widzieliśmy w Jezusie dźwigającym w drodze na Kalwarię po królewsku swój krzyż jakby był Jego berłem, spotykamy teraz w Matce Jezusa, Matce Pana, Matce Boga (I. Garga-no). Nie ma żadnego ruchu, działania. Tylko stanie, kontemplacja, trwanie z Jezusem, współcierpienie.
Nasze ludzkie życie zwykle związane jest z doświadczeniem aktywizmu, działania, ruchu, pośpiechu. Tymczasem wobec krzyża okazuje się, że to wszystko jest względne, drugorzędne. Najważniejsza jest umiejętność trwania z Jezusem i w Jezusie, czyli pozwolenie, by przenikał nas swoim Duchem i miłością. Maryja pod krzyżem chce powiedzieć: „Trwajcie z Jezusem i uczcie się od Niego miłości”.
Na Kalwarii Maryja doświadcza bolesnego „wywłaszczenia” ze swego umiłowanego Syna. „Musi” oddać Go Bogu do końca, na śmierć. Żąda się od Niej, by wbrew swemu naturalnemu uczuciu miłości matki, współdziałała w bolesnym planie Ojca. Pod krzyżem Maryja dojrzewa do ostatecznego „tak”. Jej ofiara zostaje przyjęta. Maryja oddaje Jezusa. Ale Jezus na krzyżu wskazuje Maryi dalszą drogę. Ma przekazać swoją miłość Jego uczniom; Jej miłości zostaje powierzony Kościół. Jezus w osobie Jana oddaje Maryi całą wspólnotę uczniów. Także nas. Maryja zostaje Matką Kościoła. Jako „Nowa Ewa”, Oblubienica Chrystusa, „Nowego Adama” daje początek nowej wspólnocie, nowej ludzkości.
Jan, umiłowany uczeń Jezusa, w imieniu „nowej generacji” ludzkości wziął Ją do siebie [eis ta idia] (J 19, 27). Termin „eis ta idia” oznacza przede wszystkim domową intymność, ciepło domu i rodziny, do której wraca żołnierz po wojennej wyprawie, kupiec po dalekomorskiej podróży lub syn po pracy albo po spotkaniu z przyjaciółmi. „Eis ta idia” oznacza więc nie tyle dom jako budynek, co raczej domową intymność, którą nazwalibyśmy domowym ogniskiem, a nawet jeszcze czymś więcej. „Ta idia” odnosi się także do intymności małżonków. Tak wiec mamy tutaj do czynienia z intymnością rodzinną (I. Gargano).
Stojąc z Maryją pod krzyżem Jezusa, odczujmy, że Jezus dał swoją Matkę również nam. Powierzenie nam Maryi jako Matki dotyka naszej najgłębszej potrzeby – miłości. Pierwszy i najgłębszy kontakt człowieka budowany jest zawsze z matką. Ojca odkrywa się dopiero na drugim etapie (J. Augustyn). Dzisiaj niemal modne staje się powracanie do przeszłości i odkrywanie zranień z dzieciństwa, szczególnie ojca i matki. Żale i pretensje bywają pogłębiane i nie pozwalają przebaczyć ani dostrzec poświęcenia i miłości rodziców. Są bardziej krzykliwe i pamiętliwe niż doświadczenia dobroci, poświęcenia i miłości (chociaż czasem słabej i kruchej). W doświadczeniu przebaczenia i pojednania z rodzicami może pomóc modlitwa i nabożeństwo do Matki Najświętszej. Miłość Maryi może nas wprowadzić w braterską i przyjacielską miłość Jej Syna oraz ojcowską miłość Boga Ojca. Dopiero doświadczając prawdziwej miłości Boga, możemy przebaczyć innym (również rodzicom) rany, jakie nam zadali i zrozumieć, że u ich źródła leży słabość, kruchość, niezdolność do kochania. Możemy również dostrzec dobro i miłość, które kryły się za nieudolnością ich wyrażania.
Stojąc pod krzyżem, Maryja patrzyła, jak żołnierze rozdzielali między siebie szaty Jezusa. O tunikę, która była tkana, rzucili losy. Żołnierze zdawali sobie sprawę z jej wartości, dlatego nie chcieli jej niszczyć. Ból Maryi był tym większy, że tunikę tę, jak podaje tradycja, tkała Ona sama: Tę właśnie tunikę niemającą ani jednego szwu uważa się za figurę Kościoła. […] Była to tunika kapłańska, taka sama jak ta, którą z różnych okazji zakładał arcykapłan. Można przypuszczać, że tę cenną tunikę Jezus przywdział po raz pierwszy w Wieczerniku, z okazji ustanowienia Eucharystii (B. Martelet).
Maryja słyszała wszystkie słowa wypowiedziane przez Jezusa na krzyżu, była świadkiem Jego modlitwy, cierpienia i bolesnego konania. Ewangelie nie notują żadnych słów pocieszenia; ani Jezusa, ani kobiet i Jana obecnych pod krzyżem. Jezus nie powiedział żadnego słowa pocieszenia, nie prosił ani o pomoc, ani o współczucie. Nic nie mówił do Magdaleny, nie dał bliskim żadnej wskazówki. Uczynił znacznie więcej – dał światu swój testament (B. Martelet). Pod krzyżem Maryja uczestniczy w niemej bolesnej kontemplacji i uczy się od Syna przeżywania cierpienia i umierania.
Stanisław Biel SJ