„A gdy Bóg ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, odpoczął dnia siódmego po całym swym trudzie, jaki podjął.” Gdybym był złośliwcem, zapytałbym: przepraszam bardzo, ale co to za wielki, wszechmocny Bóg, który nad swym dziełem musi PRACOWAĆ, podejmując TRUD? Otóż wszystko, co Bóg stworzył, powstało z Niego, tj. z Miłości. A myli się ten, kto sądzi, iż miłość to jedynie uczucie, zakochanie, pewien impuls.

 

Miłość to nie buziaczek, przytulenie czy  trzymanie się za rączkę. Miłością nie jest wypowiedzenie słów „kocham cię” ani nawet sakramentalnego „tak”. Miłości nie symbolizuje serduszko. Symbolizuje ją Krzyż. A Krzyż to bardzo ciężka robota, niewyobrażalny trud, przeogromna praca. Jak mówią słowa pieśni: „Codzienność wiedzie przez Krzyż, większy im kochasz goręcej”. Pamiętając, iż Krzyż to z jednej strony symbol męki, cierpienia i śmierci, trudno jest nam to zrozumieć. Dlaczego cierpienie, męka, znój, wręcz umieranie, mają wypełniać naszą codzienność tym bardziej, im bardziej kochamy? Miłość kojarzy nam się przecież dobrze, przyjemnie, słodko i błogo. Tymczasem miłość to wielki ciężar. Niewielu z nas jest w stanie go unieść. Czy potrafię poświęcić swój cenny czas, którego wciąż mi brakuje, dla kogoś innego? Czy jestem w stanie go słuchać, gdy mówi od rzeczy; patrzeć na niego, gdy wydaje mi się odrażający; nie zatykać nosa, gdy wydziela odór; podać mu swą dłoń, gdy jego dłoń pokrywa bród? Bo właśnie tym jest miłość. To ciągłe poświącanie się, nieustanne wybaczanie, rezygnowanie z siebie na rzecz bliźniego. To umieranie za swoich przyjaciół i nieprzyjaciół. Pamiętajmy jednak, że jest i druga strona tego medalu (Krzyża). Krzyż to także zbawienie. Krzyż to zwycięstwo. Krzyż to wieczne życie w szczęściu bez miary. Jakże zatem możemy żyć szczęśliwie i radośnie, jakże możemy zwyciężać – upadając pod Krzyżem, będąc doń przybijanym, umierając na nim? Otóż możemy. Umożliwił nam to Ten, który zrobił to jako pierwszy. Jezus Chrystus. Ten, który zachęca, by go naśladować, biorąc swój Krzyż na każdy dzień i… zbawiać w ten sposób świat. Zbawiać go MIŁOŚCIĄ.

 

Rzuca nam się w oczy dysonans Krzyża-Miłości. Z jednej strony klęska, cierpienie i umieranie. Z drugiej – zwycięstwo, błogość i życie wieczne. Proporcje są jednak bardzo zaburzone, walka – nierówna. Bóg bowiem, stwarzając słońce, które wyznacza dzień, tj. światłość, dobro, radość itd., uczynił je WIĘKSZYM od księżyca. Księżyca, który, owszem, wyznacza noc, tj. ciemną otchłań, mrok, smutek itd., sam jednak lśni pięknym blaskiem, stanowiąc swoiste światełko w tunelu – nadzieję, która nigdy nie gaśnie. Podobnie jak nie gasną jej dzielni pomocnicy – gwiazdy, na czele z Gwiazdą Betlejemską, która w środku nocy ogłosiła pasterzom: „Oto jest dzień!”. Sprawda wygląda podobnie w starciu między Dobrem a Złem, Bogiem a Szatanem. To nie jest tak, że naprzeciwko siebie stają wielki i potężny Bóg oraz nie mniej wielki i potężny Szatan. NIE. Naprzeciwko siebie stają Góra Dobra i kamień zła (którym, nawiasem mówiąc, chętnie byśmy nieraz rzucili w jakiegoś grzesznika, czyż nie?). Walka jest – nomen omen – z GÓRY przesądzona. Dobro zawsze zwycięży zło. Maleńki płomyczek zawsze rozświetli mrok, zaś nawet największa, bezdenna otchłań ciemności nie jest w stanie tegoż płomyczka zdławić. Jednakże często nawet ów niewielki kamień jest w stanie nas przygnieść i unieruchomić. Bywamy wówczas przybici, zdołowani. Popadamy w depresję, cierpimy, wręcz zdaje nam się, że umieramy. Wątpimy w sens czegokolwiek. Wtedy właśnie trzeba nam spojrzeć na Krzyż Zmartwychwstałego.

 

W Męce Chrystusa wg św. Jana Żydzi proszą Piłata o połamanie goleni ukrzyżowanym i zdjęcie ich ciał. (Wiadomo, nie mogą nam święta zohydzać jakieś trupy, stanowią problem, są niewygodni, nieestetyczni, trzeba się ich pozbyć, by było nam miło… znamy to skądś?). Wówczas połamano golenie dwóm ukrzyżowanym po bokach Chrystusa, zaś Jemu samemu, rozpoznanemu jako zmarły, przebito bok – tak dla pewności. W ten sposób wypełniło się Pismo, mówiące, iż „kości jego nie zostaną złamane”. Podobnie śpiewamy w Psalmie 34.: „Strzeże On [Pan] wszystkich jego [sprawiedliwego] kości/ ani jedna z nich nie ulegnie złamaniu”. Co w ten sposób pragnie nam przekazać Jezus? Zdaje się On wołać z krzyża: „Możecie mnie zaszczuć, zgnębić, opluć, skatować, przybić do krzyża i wreszcie uśmiercić… ale nigdy mnie nie złamiecie!”. Do przejęcia od Niego tej postawy Chrystus zachęca każdego z nas.

 

Podejmijmy ten wielki trud kochania. Choćbyśmy pracowali nad tym w pocie czoła przez bite sześć dni, przyjdzie w końcu siódmy dzień błogiego odpoczynku i napawania się pięknem dzieła naszych rąk. Weźmy Krzyż Miłości na swe ramiona. Jeśli zajdzie taka konieczność – upadnijmy pod nim raz, drugi i trzeci. Ostatecznie nawet dajmy się do niego przybić i oddajmy na nim ducha. I tak NIC NAS NIE ZŁAMIE. Zwyciężymy. My i Jezus Chrystus, nasz Zbawiciel. Razem. A między nami – Miłość.