Obraza i pomaganie, urażanie i rozumienie, emocjonalne „potrząsanie” i szacunek do osoby poszukującej pomocy w trudnej sytuacji. Wydaje się, że to pojęcia krańcowo różne, nieskończenie od siebie odległe, a nawet, że się wzajemnie wykluczają. No właśnie, wydaje się… Tymczasem samo życie nierzadko pisze paradoksalne scenariusze. Znamy historie, w których zdawałoby się, że wszystko idzie dobrze: „Mam udany, wyjątkowy związek”; „Nasza córka solidnie przygotowuje się do matury, aż serce rośnie!”; „Właściwie awans mam w kieszeni, to kwestia dwóch, trzech tygodni”. I oto nagle dzieje się to „coś”. Coś, co nie miało prawa się wydarzyć.
Opatrzność, ludzie, los, zbieg pewnych okoliczności mówią nam, a czasami głośno krzyczą: „Nieprawda! Pudło! Jesteś głupcem!”. Dostajemy między oczy zdradą, porażką, rozczarowaniem, raniącym słowem. Możemy się zwinąć z bólu, zatrzymać w krzywdzie, oddać złorzeczeniu lub dać się pochłonąć zemście. Możemy też ten bolesny wstrząs i obelgę odczytać jako informację zwrotną od życia pisaną wielkimi literami, niekiedy na żywym organizmie, i rozpocząć ważny proces rewizji naszych poglądów, przekonań, zachowań.
Uzdrawiająca prowokacja terapeuty
Ludzie często wchodzą w proces psychoterapeutyczny ogłuszeni życiowym wstrząsem, urażeni czyimś zachowaniem, dotknięci do żywego słowem. To kilka cytatów z tak zwanych otwarć moich pacjentów: „Nigdy bym się nie spodziewała…”; „Gdybym tu przyszła dwa tygodnie temu… Co ja mówię?! Nie przyszłabym, nie miałabym po co. Byłam szczęśliwą, spokojną mamą”; „Nie wiem, co powiedzieć. Po prostu nie mam pojęcia, co się dzieje w moim życiu”; „W przyszłym miesiącu mieliśmy wziąć ślub”. Przyszli po pomoc, ale co dalej?
Warto w tym miejscu przypomnieć jedną z podstawowych zasad psychoterapii. To nie metoda czy technika pomaga człowiekowi. Pomaga drugi człowiek stosujący określone narzędzia. W interesującym nas temacie to kwestia szczególnie istotna. Najważniejsze jest tu, kto do kogo mówi, używając obraźliwych i mocnych zwrotów.
Bolesna konfrontacja na nic się zda, jeśli w relacji terapeutycznej nie ma zaufania. Nie musi być ono efektem długiej współpracy, może wynikać z sytuacji spotkania w gabinecie, gdzie pacjent otwiera się przed terapeutą, do którego zdecydował się przyjść. To wymaga podstawowego zaufania, któremu pacjent może przeczyć. Niemniej gdyby go nie było, fotel pozostałby pusty. Dlatego przeciwwskazaniem będzie tu bardziej kryzys w zaufaniu niż świeżość relacji. Niekiedy uważnie przeprowadzona konsultacja okazuje się owocna właśnie dzięki dosadnemu i jasnemu postawieniu sprawy przez terapeutę.
Wymagania wobec terapeuty stosującego obraźliwą konfrontację dotyczą konkretnej relacji terapeutycznej, ale też jego ogólnych cech i umiejętności. Skutecznie może napominać terapeuta, który ma dużo akceptacji i potrafi ją czytelnie przekazywać, zwłaszcza w sposób niewerbalny. Nie musi lubić pacjenta, czasami nawet może mu to powiedzieć! Lubienie tych, którzy przychodzą do nas po pomoc, nie jest naszym zadaniem ani nośnikiem zmian. To stabilna, akceptująca postawa pozwala nie przekraczać bardzo ważnej granicy w prowokacji – nigdy nie mogę atakować pacjenta, tylko jego idee.
Takiemu atakowi, by był do przyjęcia, musi towarzyszyć niewerbalne ciepło wyrażane przez humor, intensywność uwagi, gotowość do pracy z pacjentem, otwartość. Terapeuta w sytuacji konfrontacji otwiera worek uczuć pacjenta i do końca nie wiadomo, co z niego wypadnie: zrozumienie, krzywda, złość i atak, uśmiech i zainteresowanie… Terapeuta nie może bać się tych uczuć, zwłaszcza łez, urazy i agresywnej złości osoby, której pomaga.
Trudny konfrontacyjny przekaz bardzo zyskuje, gdy odbywa się w klimacie nie do końca poważnym, gdy w gabinecie obecny jest humor. To gość w poważnej sytuacji pomocy cierpiącemu człowiekowi dość rzadki. A szkoda! Mocne słowa zaprawione humorem mniej bolą. Humor pozwala utrzymać dystans i wobec siebie, i wobec przekazywanych przez terapeutę treści. Pomaga jaśniej widzieć, że pacjent ma wybór – prowokacja terapeuty nie jest prawdą objawioną, można jej nie przyjąć. Humor przynosi także ulgę i rozładowanie napięcia: „Jak pan powiedział, «popapraniec»? W czym się pan tak upaprał? Ciekawe, czy to zostanie na moim dywanie?”.
Na fali humoru dużo łatwiej ominąć mechanizmy obronne pacjenta, na przykład parodiując narzekanie i obwinianie innych lub prześmiewczo odgrywając lęk przed spotkaniem z surowym przełożonym. Terapeuta, który nie lubi bądź, nie daj Boże, nie umie się śmiać, może mieć kłopot w relacjach z pacjentami. Niezbędną powinna być umiejętność śmiania się z siebie samego, szczególnie w roli terapeuty: „Nie zapisuje pani moich słów? Takie piękne i głębokie. Jeszcze coś pani umknie i jak poradzi sobie pani w tym tygodniu?”.
Uporczywy opór i fałszywy obraz siebie
Powyższe akapity dotyczyły niezbędnych dla bezpiecznego stosowania prowokacji warunków leżących po stronie terapeuty. Teraz chciałabym się zatrzymać przy specyficznych grupach pacjentów, wobec których stosowanie tej metody wydaje się uzasadnione i rokujące.
Po pierwsze, pacjenci, których cechuje silny opór w odczytywaniu konsekwencji swoich zachowań. Zwłaszcza gdy opór ten jest mocno utrwalony. Jako przykład niech posłuży historia kobiety niepodejmującej decyzji o leczeniu depresji przez kilka lat: „Boję się leków, a do szpitala nie pójdę za nic. Jakoś damy radę. Mąż pomaga, mama przyjedzie czasami i zaopiekuje się dziećmi”. Nie widzi ona, nie chce dostrzec, jak nieleczona depresja – a nie depresja sama w sobie – wpływa na jej relacje, a więc również na życie jej najbliższych. Ten niebezpieczny opór bywa też dodatkowo wzmacniany przez rodzinę, przyjaciół, a nierzadko również przez profesjonalistów. Otoczenie potrafi długie lata chronić taką szczególnie kruchą osobę przed konsekwencjami jej działań.
Druga grupa to pacjenci, którzy żyją w przekonaniu, że są nieudacznikami, dziwakami i pechowcami. Wypracowali też własny język i sposób podejścia do codziennych i znaczących wyzwań. To ci, którzy zanim się zastanowią, już wiedzą: „To na pewno mi nie wyjdzie”, „Wybiorą tego drugiego”, „Nie mam szans”, „Znowu skończy się tak samo”. Tu terapeuta, stosując obraźliwą prowokację, przesadnie koncentrując się na tym, co złe i słabe w pacjencie, stara się sprowokować go do zobaczenia, wypowiedzenia i uruchomienia tego, co w nim silne, co jest jego zasobem. Zmiana w narracji – od beznadziei przez prowokacje terapeuty do „Bez przesady, aż tak źle to ze mną nie jest” – często odbywa się dynamicznie, bez wglądu. Gdy pacjent słyszy własne słowa, przeczące jego pierwotnemu obrazowi nieudacznika, często uśmiecha się. Bo to naprawdę bywa zabawne!
Potrząśnięcie może przynieść błogosławione skutki również wobec trzeciej grupy pacjentów, dla których najważniejszym i najczęściej rozważanym dylematem życiowym jest: „Co sobie inni o mnie pomyślą?”. Pytanie samo w sobie proste i niewinne, ale niektórzy nadają mu potężną moc sprawczą. Ono decyduje o tym, co robią, czego nie robią, jak to robią, czy to, co i jak zrobili, jest tym, co powinni zrobić, itd. Obok szukania i rozpracowywania przyczyn powstania i utrwalenia tej postawy, obok racjonalnego oglądu ukazującego nieracjonalność owych przekonań, można także podjąć próby (jedna raczej nie wystarczy) „oswajania potwora”. Terapeuta, wypowiadając te najstraszniejsze domniemane oceny i myśli świata o pacjencie, jednocześnie jest przy nim i towarzyszy mu w konfrontowaniu się z lękiem.
Kolejny, czwarty, typ pacjenta to ten stosujący bardzo charakterystyczną, kategoryczną narrację. Specjalista od „zawsze”, „nigdy”, „nie wyobrażam sobie” – niezależnie od tego, z jakim problemem przychodzi (niemoc w podjęciu decyzji, poważne kłopoty w związku czy niekontrolowane wybuchy złości w bliskich relacjach), jego język oscyluje wokół tych kluczowych pojęć. Takich pacjentów „wyraźnie słychać”. Obracają się w zaklętym kręgu własnych przekonań. Wstrząs dla nich? Może słowa: „Jak dotąd zawsze w mojej pracy z pacjentami racjonalna rozmowa przynosiła choćby niewielki efekt. Nigdy nie zdarzyło mi się, żeby ktoś tak zupełnie nie rozumiał związku między fałszywymi przekonaniami a jakością relacji z innymi ludźmi”.
W morzu wrażliwości
Pacjenci traktowani przez siebie samych i otoczenie jako szczególnie wrażliwi, „psychologiczne porcelanowe figurki” – oto piąta interesująca mnie grupa. Na marginesie, określenie „wrażliwy” wyjątkowo często pada w gabinecie terapeutycznym. Pojawia się w ustach rodzica bezradnego wobec nieodpowiedzialnych decyzji dwudziestopięciolatka; w wyjaśnieniach dojrzałego mężczyzny, który tyranię starej matki tłumaczy ową szczególną jej cechą; w obawach młodych rodziców, dla których postawienie granic przedszkolakowi dramatycznie naruszać musi jego wolność… Pojawia się w końcu w głowie terapeuty, który nie mogąc poradzić sobie ze złością na swojego pacjenta lub lękiem przed jego impulsywną reakcją, bezpiecznie ucieka do pozycji rozumiejącego, opanowanego i wrażliwego (!) terapeuty wobec swojego cierpiącego i wrażliwego pacjenta. Że też jeszcze udaje się nam nie zatonąć w tym morzu wszechobecnej wrażliwości…
Wróćmy do pacjenta, wrażliwego pacjenta. Skoro jest tak kruchy i delikatny, to trzeba na niego uważać i na przykład oszczędzać mu pewnych informacji, wyjaśniać i tłumaczyć: że może nie było, nie jest, nie będzie tak źle; że ktoś, kto powiedział, zrobił coś, co go bardzo rani, nie miał wcale tego na myśli albo po prostu jest złym człowiekiem. Podążając w tym kierunku, łatwo możemy dojść do miejsca, w którym gabinet terapeuty staje się samotną wyspą w morzu zła i krzywd. Terapeuta jawi się jako jedyna osoba, która rozumie pacjenta, zaś życie w świecie staje się jeszcze trudniejsze i bardziej niebezpieczne.
Zdecydowana większość pacjentów, jeśli nie wszyscy, ma kłopot ze sobą, nie ze światem. A dokładniej: ze sobą w świecie. Ochrona przed nim może na jakiś czas przynieść ulgę, która bywa potrzebna, żeby odetchnąć i złapać równowagę. Ale pacjenci wracają do świata – po każdej sesji i po zakończonej terapii. Do świata, który widząc czterdziestoletniego mężczyznę, traktuje go nie jak zranionego chłopca, ale jak mężczyznę, którym przecież jest. Stawia przed nim męskie zadania i oczekiwania. Pacjenta, który nie nabywa umiejętności radzenia sobie z realnym życiem, a jedynie osiąga kolejne stopnie mistrzostwa w przekonywaniu świata, że potrzebuje szczególnego traktowania, możemy w tym dążeniu zatrzymać albo jego dokumentację włożyć do teczki z napisem „Moje terapeutyczne porażki”. Przekroczeniu takiej sytuacji przysłużą się wstrząs, mocny humor i dosadne określenie. Gdy pacjent osiągnął zaawansowaną klasę wspomnianego mistrzostwa, silny cios wydaje się jedynym rozwiązaniem.
I na koniec, pacjenci poza czasem, pacjenci na szóstkę. Osoby konsekwentnie omijające „tu i teraz”, zatopione w przeszłości idealizowanej („To był cudowny czas”; „Gdyby nie wsiadł do tego samochodu”) bądź demonizowanej („Nigdy im tego nie wybaczę”, „Zabrała mi najlepsze lata”). To osoby zapatrzone w przyszłość: „Pewnego dnia…”; „Jeszcze tylko dwa lata”; „Jak już schudnę te piętnaście kilogramów”. Im bardziej zamglone spojrzenie owego podróżnika w czasie, tym mocniejszych argumentów należy użyć, by wylądował na ziemi 23 stycznia 2015 roku, o godzinie 15.54. Czyli dokładnie tu, gdzie jest, i wtedy, kiedy jest. „Stop! Proszę spojrzeć do kalendarza, na zegarek. Umie się pani nimi posługiwać?”.
Będąc w kontakcie z „tu i teraz”, trzeba mi kończyć. Powyższe słowa to refleksja w klimacie dystansu do mojej pracy psychologa. Obraźliwy komunikat, którego tak się obawiają pacjenci, który z taką ostrożnością obracamy w dłoniach my, terapeuci, i który z podejrzliwością obserwują z boku inni – bliscy pacjenta, krytycy metody, znawcy przedmiotu – to naprawdę tak zwana stara śpiewka. Mówiąc do mojej pacjentki: „Ten pani pomysł to jakaś horrendalna bzdura”, nie odkrywam Ameryki. Wypowiadam to, co moja pacjentka sama o sobie myśli lub to, co myślą o niej inni. Zaskoczeniem i odkryciem jest tylko to, że wypowiadam ten pogląd głośno.