Chrystus Król – nie wolno zapominać – odnajdzie swój wizerunek głównie w tych, którzy są głodni, chorzy, pogardzani, opuszczeni przez blaski przesyconego zbytkiem życia.

 

Nauczanie Chrystusa należy wyjaśniać poprzez Jego czyny. To generalna reguła, która zasadniczo przynosi dobre interpretacyjne owoce. Jezus przecież wiele razy korzystał z poetyckiej, metaforycznej siły języka, odwoływał się do zakorzenionych w potocznym doświadczeniu obrazów i porównań. Z uwagą przyglądał się rzeczywistości. W niej znajdował sytuacje obyczajowe będące dogodnym narzędziem wyjaśniającym Boże zamiary. Nie nadawał swoim naukom charakteru ezoterycznego, na modłę jakiejś niesamowitej tajemnicy zastrzeżonej dla nielicznych wybrańców. Stawał na wolnym polu. Chciał być widzialny i słyszalny, chociaż bywały chwile, kiedy trwał w modlitewnej samotności. Niekiedy też nauczał bez swoich uczniów; najczęściej jednak brał ich ze sobą, aby byli świadkami Jego przemówień i zachowań, aby nabierali apostolskiego doświadczenia, mężnieli w pokornej, odpowiedzialnej wierze.
Jezus – Król żydowski?
Ale czy Jezus przedstawiał się jako „Król Izraela” i „Król żydowski”? W Ewangelii św. Jana odnajdujemy tego typu nazewnictwo, oprócz wielu innych terminów, a zwłaszcza pojęcia „Mesjasz”. W Nowym Testamencie mamy orientacyjnie 55 różnych określeń odnoszonych do ziemskiego Jezusa i Jezusa zmartwychwstałego. Najczęściej powtarzają się godnościowe tytuły: „Chrystus”, „Pan”, „Syn Człowieczy”, „Syn” (Syn Boży), „Syn Dawida”. Idea królowania jest więc obecna, współgrając z wieścią o nadchodzącym Królestwie Bożym, co stanowi – podkreślmy – istotę Jezusowego orędzia.
Ujawnił On przed mieszkańcami Nazaretu, że jest oczekiwanym Mesjaszem, że to właśnie na Nim spoczął Duch Pański, czyli że został „namaszczony” tak, jak namaszcza się królów przyjmujących władzę. W ten sposób odwołał się do ugruntowanego w ówczesnej świadomości przekonania o sakralnym wymiarze świeckiego władania. Rytuał intronizacji nowego władcy wyraźnie na to wskazywał. „Namaszczony” to w zasadzie synonim „króla”, zwłaszcza Dawida, będącego widzialnym znakiem sprawiedliwości Bożej na świecie.
Żydzi nie zaakceptowali jednak tego, że syn Józefa, którego znają, rości sobie pretensje do tak zaszczytnej godności, że to za Jego sprawą nastaną czasy powszechnej pomyślności, pokoju, bezpieczeństwa. Rozumieli, że między ideałem władzy królewskiej a rzeczywistością polityczną pojawiają się widoczne rozbieżności, dlatego wciąż trzeba na Mesjasza czekać, ale żeby to miał być Jezus? Lecz Nauczyciel był pewien swego; wiedział, że żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie; nie dał się wyprowadzić z równowagi, niosąc ubogim Dobrą Nowinę, więźniom wolność, a niewidomym przejrzenie. Nie czynił tego, aby zdobyć społeczny aplauz i popularność. Potwierdził przed Piłatem (J 18, 33-37), że jest królem, lecz królestwa nie z tego świata, czyli królestwa mesjańskiego. Ogłaszał wyłącznie nadejście czasów powszechnego pokoju, wiecznej radości zbawionych, zniszczenia grzechu i śmierci. Wielu to sobie uprzytamniało, chociażby apostoł Piotr, wyznający pod murami Cezarei Filipowej, że Jezus jest Mesjaszem, czy Natanael, przyjaciel apostoła Filipa, spontanicznie wykrzykujący: „Rabbi, Tyś jest Syn Boży! Tyś Król Izraela!” (J 1, 49).
Inni wątpili, nie dostrzegając w Jezusie Pomazańca Bożego. On prosił ich zresztą o zachowywanie sekretu o swoim posłannictwie, choć równocześnie rozpoczął odsłaniać przed nimi osobiste zamiary, szczególnie to, że spełnia wolę Ojca, Stwórcy wszechrzeczy. Nie chciał natomiast podsycać politycznych ekscytacji. Raz tylko, podczas uroczystego wjazdu do Jerozolimy, dał się unieść entuzjazmowi tłumów, zgodnie z proroctwem Zachariasza: „Oto Król twój idzie do ciebie, sprawiedliwy i zwycięski. Pokorny – jedzie na osiołku, na oślątku, źrebięciu oślicy” (Za 9, 9).
Podnosił zatem do najwyższej rangi to, co życie światowe na ogół lekceważy. Z rozmysłem sugerował, że musi ponieść śmierć na krzyżu i w niesławie odejść z tej ziemi. Nawet dla najbliższych uczniów była to wieść piorunująca. Opuszczą tedy Jezusowy krąg, poszukując innych sposobów radzenia sobie w życiu. Oburzeni byli zwłaszcza tak zwani Żydzi-mesjaniści. Mesjasz – jak przypuszczali – miał zwyciężać zbrojnym orężem wrogów narodu, zaprowadzić gospodarczy i polityczny ład, przynieść wszystkim dostępne szczęście. Nie mógłby zginąć niczym pospolity złoczyńca.
Plan z nieba
Jezus wszelako realizował plan z nieba. Wiedział, że powinien przysposobić nade wszystko Apostołów do zrozumienia misji uosobionej w znaku krzyża. Z ziemskiego punktu widzenia nie było to łatwe. Któż z ludzi, nawet obdarowany łaską autentycznej miłości, godzi się ze spokojem na tego rodzaju działanie. Mało kto jest do tego zdolny. Niektórzy z Apostołów zdradzą Jezusa w najbardziej niespodzianej chwili; Zmartwychwstanie wzbudzi niepokój i niepewność. Dopiero kiedy powieje Duch Święty i otuli ich zbolałe serca, wówczas odważą się na ewangelizacyjny styl istnienia. Przyjmą królowanie Boga w świecie i w swoich sercach. Doświadczą, że męka Jezusa ukazała, choć w sposób paradoksalny, moc Jego królowania. Ono nie zyska wyniosłego tonu, lecz zajaśnieje w pokorze, w drwinie rzymskich żołdaków, którzy po ubiczowaniu pozdrawiają Jezusa ironicznymi słowami: „Witaj, Królu żydowski!” (J 19, 3).
Aby ten, przekraczający najśmielsze wyobrażenia, fakt przyjąć, potrzebna jest energia wiary, sprawiająca, że w centrum ludzkiej egzystencji będzie stał Bóg. Żaden idol nie powinien Go zastępować. Musimy pozostawać w sferze oddziaływania królewskiej życzliwości z góry, iść apostolskimi śladami. Czy jednak nazewnictwo operujące pojęciami „królowania”, „królestwa” wywołuje dzisiaj rezonans, skoro znikły ziemskie królestwa, zastąpione w nowoczesnym świecie próbami życia według praw demokratycznych?
Dajemy odpowiedź pozytywną. Między Królestwem Bożym, zapowiedzianym przez Jezusa, a Kościołem przez Niego założonym, istnieją określone relacje i związki. Odrzucamy przeto perswazyjne zdanie A. Loisy’ego: „Jezus głosił Królestwo Boże, a oto przyszedł Kościół”. Zachowujemy zaś tezę, że w Kościele realizują się idee Królestwa Bożego, choć z Nim się nie utożsamiają. Panowanie Boga nie zależy – i zależeć nie może – od ludzkich czynników; jest suwerenne i stałe. Nie godzi się też ograniczyć owej hegemonii wyłącznie do wspólnoty Kościoła. Jan Paweł II w encyklice Redemptoris missio napisał: „Zaczątkowa rzeczywistość Królestwa może się znajdować również poza granicami Kościoła w całej ludzkości, o ile żyje ona «wartościami ewangelicznymi* i otwiera się na działanie Ducha Świętego, który tchnie, gdzie i jak chce” (nr 20). Sens Jezusowego królowania rozciąga się więc na wszystkie istniejące religie, mające cząstkowy udział w Królestwie Bożym; jest znakiem możliwego dialogu międzyreligijnego, chociaż dzisiaj nie wiemy, kiedy zrealizują się jego ostatecznie cele.
Teraz Kościół jest wyjątkowym miejscem królowania Boga. Wywodzi się bowiem ze źródła, jakim jest Chrystus, objawiający eschatologiczne rządy Stwórcy, w których i my, jeszcze niedoskonale, ale już uczestniczymy. Pełne Jego królowanie nastąpi w czasach ostatecznych. Wówczas to Chrystus jako król całej ludzkości spojrzy Bożym okiem na czyny każdego człowieka. Nie umknie sprawiedliwemu osądowi żaden gest, żadne zdradliwe dotknięcie, ani to, co skrzętnie skrywane, ani to, co czynione na pokaz, na chwałę ludzką.
Król najbardziej poniżonych
Jakim kryterium oceny posługuje się Jezus? Łatwo odkryć: wszystko, co uczyniliśmy lub czego nie uczyniliśmy jednemu z najmniejszych naszych braci, uczyniliśmy lub nie uczyniliśmy samemu Chrystusowi. Dlatego odsłania się przed nami możliwość wiecznej nagrody lub kary. Chrystus Król – nie wolno zapominać – odnajdzie swój wizerunek głównie w tych, którzy są głodni, chorzy, pogardzani, opuszczeni przez blaski przesyconego zbytkiem życia. W tej solidarności z najuboższymi Chrystus jest Królem jako Ten, który doznał najstraszliwszego pohańbienia. Stąd warto dbać, aby w naszym życiu nie zanikła wrażliwość łącząca nas z osobami potrzebującymi, a więc z samą królewskością Chrystusa.
Czy jednak Boża sprawiedliwość oznacza, że zbawienie obejmie wszystkich, nikogo nie wykluczając, a piekło pozostanie tylko hałaśliwym straszakiem wymyślonym przez nazbyt gorliwych kaznodziejów? Tego nie wiemy. Jeżeli jednak kochaliśmy Boga ponad wszystko, a bliźniego swego tak, jak samego siebie, nie osądzaliśmy innych, z poczuciem niezbywanej wyższości albo władzy (także kościelnej), nie wytępiliśmy ze swojego serca poczucia jedności z ludźmi cierpiącymi i osamotnionymi – wówczas z wewnętrznym spokojem pytajmy o sprawiedliwe miary, nie zapominając, że Boża miłość jest bezradna wobec możliwości zaistnienia piekła.
Uczestnictwo w królewskiej godności Chrystusa wymaga niebywałego trudu. Trzeba podążać Jego śladami, przestrzegać ewangelicznych norm, usiłować żyć coraz doskonalej, zdumiewać się łaską, jak światło rozjaśniającą powszednie krajobrazy. W tym wysiłku nie jesteśmy sami. Jezus Król idzie w naszą stronę, przebaczający, miłosierny, łagodzący wszelki niepokój. Zaprasza, abyśmy godnie odpowiadali na Boże obdarowywanie. Oby tylko, jak sformułował to Thomas Merton, nasza miłość nie była wyłącznie zaspokajaniem prywatnych chęci, chociażby przynosiły pożytek bliźnim. Powinna natomiast uczynić z nas narzędzie Opatrzności Bożej w ich życiu. Mamy być przekonani, że bez naszej miłości, przekazującej Ducha Świętego, nie będą mogli dokonać tego, co Bóg dla nich zamierzył.
To niebotyczne wyżyny. Skoro żyjemy w czasie Kościoła, próbujmy je zdobywać. Nie kochajmy samolubnie, oczekując rozkoszy z tego, że kochamy. Niech w miłości wydobywają się na jaw nasze osobiste cechy i osobowa szlachetność, będąca oznaką umiłowania Jezusa-Króla-Mesjasza. Wówczas przybliżą się najgłębsze tajemnice Królestwa. Nie potrzebujemy, doprawdy, niczego więcej; zatem nie dopominamy się żadnego innego skarbu.

ks. Jan Sochoń/deon