Są osoby, dla których miłość to przede wszystkim cierpienie. Sądzą, że im bardziej cierpią, tym bardziej kochają. Znoszą poniżanie, raniącą obojętność, przemoc, awantury lub ciągnące się tygodniami ciche dni. Niekiedy same prowokują takie zachowania. I uważają, że nie zasługują na lepsze traktowanie.
Są osoby, którym się wydaje, że mogą zmienić nieakceptowane cechy charakteru i zachowania partnera, że mają moc go uzdrowić. W związku są nieszczęśliwe, ale poza związkiem nie istnieją. Więc tkwią w tej patowej sytuacji. Bo wydaje im się, że nic z tym nie można zrobić, a jednocześnie, że już dłużej tak być nie może.
Gdyby zapytać psychologa o „toksyczne związki”, odpowiedziałby, po pierwsze, że nie jest to termin naukowy, po drugie, że w ostatnich czasach zrobił zawrotną karierę w mediach i może z tego powodu przykleja się tę łatkę co drugiemu nieudanemu związkowi. Podobnie jak o zwykłym obniżeniu nastroju mówi się dziś często „depresja”, tak „toksycznymi” z łatwością nazywa się związki niedojrzałe, niesatysfakcjonujące, bolesne, w jakiś sposób destrukcyjne. Warto tylko zaznaczyć, że pierwotnie określenie to odnosiło się do ekstremalnie niszczących relacji, w których obecne były niezwykle silne namiętności, wzajemne poniżanie, patologiczna zazdrość i przemoc.
Toksyczna relacja w wersji „light” może nie być mordercza, ale jest wystarczająco wyniszczająca i szkodliwa, by o tym zjawisku i możliwych rozwiązaniach mówić.
Już dłużej nie wytrzymam! Gdyby on tylko…
Marta siedzi zapłakana i zrozpaczonym głosem relacjonuje kolejne podłości Bartka. Mówi, jak okropnie ją traktuje, że interesują go wyłącznie jego sprawy, jego praca, jego rozrywki, że gdy przed sylwestrowym wyjazdem do Egiptu nagle się rozchorowała i leżała z gorączką, wściekł się, że celowo rujnuje mu urlop, spakował walizkę i poleciał sam. Że nie dostała nic pod choinkę, choć ona kupiła mu iPada (a on, niby zadowolony, chwilę później stwierdził, że wolałby iPhona). Że kłócą się bez przerwy, w zasadzie bez powodu albo godzinami skręcają się w ciężkiej zawiesinie milczenia. Że Bartek potrafi w środku nocy wyjść prosto z jej łóżka i nie odzywać się potem przez tydzień. I że ona już dłużej nie wytrzyma, że chyba musi to przerwać, że wie, że nie może pozwolić tak się traktować.
Nikt „normalny” nie miałby wątpliwości i już dawno zakończyłby tę znajomość. Tymczasem scena z płaczącą Martą powtarza się regularnie co kilkanaście dni od jakichś dwóch lat, czyli dokładnie tyle, ile trwa znajomość Marty i Bartka. A mimo to Marta nie wyobraża sobie rozstania (gdy raz spróbowała, błagała go później prawie na kolanach, żeby dał im jeszcze jedną szansę). Ból poczucia, że jest źle traktowana, a jej najważniejsze potrzeby fizyczne, psychiczne, emocjonalne są niezaspokojone, jest okropny, ale wydaje się mniejszy niż ból życia bez Bartka. A może raczej – bez kogokolwiek. Bo najgorsze nawet wewnętrzne upodlenie i tylko iluzja bycia z kimś czy tzw. „posiadanie związku” są dla Marty lepsze niż konfrontacja z wewnętrzną pustką i ogromnym bólem, konsekwentnie przez całe lata tłumionym.
Marta jest najmłodszym dzieckiem alkoholika i schizofreniczki. Destrukcyjni, chorzy rodzice w pewien sposób zniknęli z jej orbity, bo nią i rodzeństwem zajęli się dziadkowie. Ale trauma i ogromna czarna dziura, wywołana brakiem poczucia bezpieczeństwa i rodzicielskiej miłości, pozostały. Rodzice Bartka są „zwykłymi” zamożnymi ludźmi, bez uzależnień: nadopiekuńcza, kontrolująca matka i nieobecny fizycznie i emocjonalnie ojciec. Nie było tragedii, ale gniew i brak jakichkolwiek wzorców czułych i wspierających zachowań odcisnęły na niej swoje piętno.
Dzieci wychowane w dysfunkcyjnych rodzinach, choć same nie muszą być uwikłane w uzależnienia, kompulsywne (tj. przymusowe) i patologiczne zachowania, w swoim dorosłym uczuciowym życiu bardzo często nie potrafią stworzyć zdrowej relacji. Zdrowej, czyli budującej, wspierającej, albo przynajmniej nie niszczącej i respektującej podstawowe potrzeby każdej ludzkiej istoty.
Dlaczego on/ona mi to robi?
Toksyczne relacje o charakterze uzależnieniowym (przynajmniej jednemu partnerowi wydaje się, że nie może funkcjonować bez drugiego) powstają nie tylko dlatego, że są budowane z „wadliwych elementów”, czyli tworzone przez osoby z nieuświadomionymi i aktywnymi emocjonalnymi brakami i okaleczeniami, i inne po prostu być nie mogą. Taka relacja ma swój podskórny cel, a uwikłane w nią osoby odnoszą konkretne, choć bardzo pokrętne „korzyści”. Chodzi zwykle o odtworzenie i przeżycie na nowo kluczowych, najbardziej bolesnych aspektów dzieciństwa, z nadzieją, że tym razem uda się wypełnić te braki miłości, które powstały w przeszłości. Niestety, operacja ta z góry skazana jest na niepowodzenie, bo jest próbą „wymuszenia” uczucia od ludzi, którzy zaabsorbowani swoimi własnymi problemami, niedoborami czy uzależnieniami nie są w stanie go zapewnić. Oczywiście, operacja kopiowania więzów ze znaczącym rodzicem (zwykle układa się to w pary syn-matka, córka-ojciec) jest działaniem nieświadomym.
Inna sprawa, że wymaganie, by dorosły partner zrealizował wszystkie niewypełnione zadania rodzica są absurdalne, a uleczenie ran nabytych w dzieciństwie niemożliwe. Te rany i niedobory mogły być wypełnione tylko w określonym czasie (dzieciństwie właśnie) i przez określone osoby (rodziców, ewentualnie innych bliskich dorosłych). Nigdy już nie będzie możliwe odegranie tamtych scen we właściwy sposób z właściwym skutkiem. Tyle że nikt będący wewnątrz układu nie ma takiej wiedzy, a często również pojęcia, że chodzi właśnie o odgrywanie scen z dalekiej przeszłości, a nie o teraźniejszość.
Raniące związki – w odniesieniu do układów miłosnych, partnerskich, narzeczeńskich, małżeńskich – to relacje, które zamiast pomagać w rozwoju i uskrzydlać, niszczą, rozlewając truciznę na wszystkie pozostałe sfery życia. „Wycinają” z życia, bo człowiek skupiony na niezaspokojonych potrzebach, na nieodwzajemnionej lub niedostatecznie odwzajemnionej miłości, którą próbuje uzdrowić, uzdrawiając swego partnera (bo ma złudzenie, którego zresztą wcale nie chce się pozbyć, że jest to możliwe) nie jest w stanie normalnie funkcjonować w swoim środowisku i wypełniać przypadających mu ról społecznych. A z pewnością nie realizuje się w pełni. W pewnym sensie, na określonym etapie tej „choroby” o to właśnie chodzi. To kolejny negatywny, nieświadomy cel takiego układu. Toksyczna relacja wspiera dysfunkcję, emocjonalne kalectwo, pomaga odciąć się od problemów nawarstwionych w przeszłości. Zajmując się teraźniejszymi kryzysami, człowiek uwikłany w trujący związek niejako nie musi czuć ran zadanych w dzieciństwie, nie musi się z nimi konfrontować i leczyć ich. Świadomość prawdziwych przyczyn problemu oddala się.
Pojęcie winy w tego typu niedojrzałych relacjach jest zupełnie bezużyteczne i nieadekwatne do zachodzących tu mechanizmów. Partnerzy bowiem, w jakiś tajemniczy sposób, sami siebie wybierają i dobierają się na zasadzie swoistej kompatybilności dysfunkcji. Swój swojego znajdzie: alkoholik lub seksoholik połączy się z osobą współuzależnioną lub na współuzależnienie podatną, „nałogowiec kochania” spotyka się z „nałogowcem unikania bliskości”. Partnerzy pasują do siebie jak ulał – spełniają bowiem swoje najgłębsze potrzeby psychologiczne: jedno potrzebuje cierpieć, drugie mu to umożliwia.
Ale przecież ja go tak kocham!
Czym taki układ różni się od zdrowej relacji zakochania i miłości? Przecież tu też chodzi o dawanie siebie, o opiekowanie się i przyjmowanie opieki, troszczenie się i wdzięczność za troskę. Przynajmniej z założenia. Jednak w zdrowym, dojrzałym związku role te są wymienne i dobrowolne. Małżonkowie, narzeczeni czy partnerzy realizują te postawy na rzecz ukochanej czy ukochanego obopólnie, potrzeby każdej ze stron są tak samo ważne, pozycje równorzędne. Gdy jestem chora, ty troszczysz się o mnie, przynosisz lekarstwa, gotujesz obiad. Gdy ty jesteś zmęczony, biorę na jakiś czas część twoich zadań na siebie, gdy coś cię przygnębia lub martwi, okazuję zainteresowanie i daję wsparcie. Gdy osiągam sukces – ty cieszysz się razem ze mną. Gdy rozwijasz swoje hobby, ja też zaczynam się choć trochę tym interesować – choćby tylko po to, by sprawić ci przyjemność. A ty to zauważasz i robisz mi kolejną uczuciową „przysługę”. W niedojrzałym niszczącym związku ta wymiana jest poważnie zakłócona albo wręcz nie występuje. Role są rozdane i ściśle przyporządkowane, nic w układzie nie może się zmienić, bo to grozi rozpadem. A mimo że jest fatalnie i nie do wytrzymania, strony na rozpad nie mogą sobie pozwolić. Niestety, im bardziej zagmatwany i wyniszczający układ, tym trudniej się z niego wywikłać.
Nie mogę z tym skończyć!
Możliwość odegrania scen z przeszłości i zdobycia wreszcie tego wszystkiego, czego wtedy nie udało się uzyskać, jest zbyt silną pokusą, by łatwo z niej zrezygnować. Zwłaszcza, że ta rozgrywka odbywa się na płaszczyźnie nieuświadomionej. Jeśli jedno z pary na bazie bolesnych doświadczeń wyuczyło się we wczesnym dzieciństwie, że nie może ufać własnym odczuciom (bo nic nie jest w domu jednoznaczne, rodzice zaprzeczają faktom, równocześnie twierdząc, że rzeczywistość taka właśnie jest), nie zasługuje na nic dobrego i nie jest warte miłości (skoro mimo starań, rodzic nie okazuje uczuć, nie zmienia się, nie przestaje pić, nadal jest tyranem), a negatywne, raniące, bolesne zachowania partnera (dawniej jednego z rodziców) są po prostu oznaką choroby, i że należy na nie odpowiadać jeszcze większą dawką opieki i troski, teraz, gdy to wszystko znów się dzieje, jest mała szansa, by przestało to robić. Zapalnik został włączony. Stare mechanizmy i reakcje uruchomione. To nakręca się samo.
Miedzy partnerami tej wymiany musiało być też coś dobrego i pociągającego. Jakaś fascynacja, jakieś nadzieje. Choćby tylko na początku. Osoby starające się o miłość, choć od dawna nie doznają żadnych pozytywnych bodźców, mają wciąż w pamięci tamte pierwsze doświadczenia. Wyolbrzymiają je, hołubią i liczą, że one znowu się powtórzą. Wystarczy się jeszcze bardziej postarać, a może on/ona się zmieni?
Gdzie znaleźć pomoc?
Samodzielnie trudno jest zobaczyć, że tkwi się w związku „bez szans”, a jeszcze trudniej wydobyć się z niego. Wszystkie mechanizmy obronne skupiają się bowiem na utrzymaniu raniącej więzi. Jeśli nawet związek się rozpadnie, pomimo usilnych starań jednej ze stron, zwykle szybko odbudowuje ona podobną relację. Z kimś innym, ale równie pasującym do jej zaburzeń, tak samo odpowiadającym jej potrzebom odgrywania bolesnej przeszłości. Wyjściem jest uświadomienie sobie tych zależności, a później nauka radzenia sobie i osobistego wypełniania braków i ran z przeszłości. Najczęściej odbywa się to w toku terapii – indywidualnej i grupowej – oraz autoterapii w grupach samopomocowych (Al-Anon dla osób współuzależnionych, DDA dla osób z rodzin z problemem alkoholowym i w inny sposób dysfunkcyjnych) .
Oprócz nauki konkretnych zachowań, skuteczne leczenie wymaga pierwiastka duchowego. Co niekoniecznie wiąże się z nasileniem praktyk religijnych. Chodzi raczej o odnalezienie i pogłębienie więzi z Siłą Wyższą, a następnie zbudowanie swoistego duchowego systemu bezpieczeństwa. Bowiem w przypadku skłonności do wchodzenia w raniące relacje, podobnie jak to jest z uzależnieniami, pomoc nadchodzi, gdy się „poddamy” czemuś silniejszemu niż uzależnienie i niż my sami.
Wyleczenie jest możliwe, choć tak naprawdę wymaga zmiany całego życia (ale dzieje się to stopniowo, w niektórych obszarach zupełnie nieinwazyjnie), poprzez zrewidowanie przekonań i „skryptów”, które nami dotychczas rządziły, a także dzięki prześwietleniu i odbudowaniu systemu wartości. Bo choć niektórych świat uczynił niezdolnymi do relacji, to w pewnej części proces ten jest odwracalny.
Mika Dunin/deon