Na temat cierpienia nie da się teoretyzować. Można je jedynie przeżyć w głębi swej duszy.
Cierpienie jest jedną z najgłębszych tajemnic osobowego życia człowieka. Od najdawniejszych czasów jest ono przedmiotem głębokich dociekań najpoważniejszych filozofów. Dlaczego człowiek cierpi? Czy jest jakiś sposób, który pozwoliłby człowiekowi uniknąć tego przykrego, a czasem wręcz tragicznego doświadczenia? Czy cierpienie ma jakikolwiek sens, czy wynika ono z naszych błędów, a może grzechów? Dlaczego to mnie akurat dotknęło cierpienie, podczas gdy inni cieszą się zdrowiem, sukcesem na każdym kroku? Czy to jest sprawiedliwe, że ci, którzy poczciwie spędzili swe życie, muszą często więcej cierpieć niż inni?

Nie ma łatwych odpowiedzi   


Tych i podobnych im pytań jest wiele. Wiele jest także różnych odpowiedzi i rad, by uniknąć cierpienia albo choć trochę je złagodzić. Jednoznacznych, zadowalających każdego człowieka odpowiedzi na te pytania jednak nie ma. Cierpienie wciąż jest tajemnicą odsłaniającą głębię osobowego ludzkiego życia. Jest nieuniknionym doświadczeniem ludzkiego przytomnego uczestnictwa w świecie. Nawet chrześcijaństwo, które w sposób najbardziej dojrzały rozwija refleksję nad zagadnieniem zbawczej mocy cierpienia, nie daje nam prostych odpowiedzi na te pytania. Zamiast spekulacji filozoficznych, które miałyby nam pomóc zrozumieć cierpienie, ukazuje nam postać Chrystusa Zbawiciela, który pokornie bierze na ramiona swój krzyż i idzie na Golgotę, by złożyć ofiarę za grzechy świata. Zamiast filozoficznego dyskursu, chrześcijaństwo proponuje nam przykład, proponuje konkretne, dramatyczne ludzkie doświadczenie.
Kiedyś odbyłem długą dyskusję z moimi przyjaciółmi z Afryki, którzy jako muzułmanie przekonywali mnie do słuszności ich tezy, mającej człowieka uwolnić od cierpienia. Otóż ich zdaniem cierpienia po prostu nie ma, jest złudzeniem. Złudzeniem jest ciało, złudzeniem jest życie… Więc i złudzeniem jest walka z cierpieniem. To ciekawa, ale naiwna teoria. Nie ulega bowiem wątpliwości, że są ludzie, którzy cierpią, i byłoby naiwnością sądzić, że człowieka da się uwolnić od cierpienia, przekonując go, że to zwykłe złudzenie. Zresztą, jeśli życie jest tylko złudzeniem, to i uwalnianie od cierpienia nie ma sensu. Można bowiem uwolnić człowieka od cierpienia, pozbawiając go świadomości, a tym samym przytomnego uczestnictwa w jego życiu osobowym, ale to nie ma żadnego sensu. Na takim myśleniu opiera się teoria „dobrej śmierci”, czyli eutanazji.
Chrześcijaństwo ani nie znosi, ani nie gloryfikuje cierpienia, ale ujmuje je w kontekście miłości, która bezsensowne cierpienie może przemienić w ofiarę. Oczywiście do tego potrzebna jest głęboka religijna formacja człowieka, potrzebne jest nawrócenie, to znaczy całkowite zorientowanie naszego życia na Pana Boga.
Poznać czy doświadczyć
Cierpienia nie da się uniknąć. Jest ono wpisane w naszą ludzką egzystencję, w świadome przeżywanie naszej obecności w świecie, która wśród wielorakich doświadczeń niesie również to co trudne i nieuniknione. Skoro nie ma łatwych odpowiedzi na te trudne pytania, może nie należy ich po prostu zadawać. Biorąc jednak pod uwagę ludzką naturę, która zawsze będzie szukała racjonalizacji tego, co nas dotyka, jest to niemożliwe, chyba że do końca zaufamy niezgłębionej dobroci i mądrości Boga.
Od wielu lat sam stawiam sobie podobne, trudne pytania. Niełatwo ich uniknąć, zwłaszcza wtedy, gdy przychodzą bolesne doświadczenia, gdy wydaje się, że świat się skończył, a dalsza w nim obecność nie ma już sensu. Pierwszy wniosek, jaki wyciągam z tych doświadczeń, dotyczy epistemologii cierpienia. Każdy przeżywa swe cierpienie w głębi swej duszy. Owszem, gdy widzę drugiego człowieka dotkniętego cierpieniem, ja też cierpię. Ale to cierpnie jest już moim cierpieniem. Nie można cierpieć za drugiego człowieka, można z nim tylko współcierpieć. Nie można zatem do końca poznać tajemnicy cierpienia drugiego człowieka, któremu należy się respekt dla jego sposobu przeżywania trudnych sytuacji. Nie da się teoretyzować na temat tego, co najgłębsze w człowieku. To może być jedynie przedmiotem osobowego doświadczenia i kontemplacji.
Trzeba dużo milczeć, by coś powiedzieć o cierpieniu. Trzeba stanąć przy zbolałym chorym, wziąć go za rękę, popatrzeć w oczy, by coś zrozumieć z tej głębokiej, nieuniknionej tajemnicy ludzkiego życia.
Bardzo łatwo odróżnić bezmyślne, choć czasem nawet wzruszające gadanie wyuczonych, elokwentnych mówców, dialektycznych specjalistów od wszystkiego, od prostych słów kogoś, kto doświadczył cierpienia własnego albo doświadczył cierpienia swoich bliskich. Łatwe i elokwentne odpowiedzi na trudne pytania mogą ranić tych, którzy cierpią, bądź doświadczyli w swoim życiu cierpienia.

Dojrzewanie w mądrości

 

Cokolwiek nie powiedzielibyśmy na temat cierpienia, jedno jest pewne – cierpienie sprawia, że człowiek dojrzewa w mądrości. To doskonale widać u dzieci. By się o tym przekonać, wystarczy wybrać się do dziecięcego szpitala. Bardzo cenię sobie moje osobiste spotkania z małymi pacjentami, którzy potrafią trafnie oddzielać to co ważne od tego czym zajmować się nie warto. Potrafią cieszyć się tym, co mają, a nie martwić się niezrealizowanymi, wydumanymi pomysłami na życie. Zachowują jednak niesłychaną zdolność partycypowania w świecie szlachetnych marzeń. Być może dzieci nie stawiają, tak jak my dorośli, zbyt wielu pytań, ale potrafią mądrze przyjmować to, co jest codziennym darem życia. Zadziwiają nas i zawstydzają swoją pokorą. Może po prostu potrafią zaufać. Zaufać rodzicom, lekarzom, Panu Bogu… Może jeszcze nie wyhodowali w sobie zbytniej pewności siebie.
Czymś, co najbardziej utrudnia akceptację cierpienia, jest bowiem nasza pycha. W każdej sytuacji chcielibyśmy decydować, wybierać. Jeśli tak, to chcielibyśmy na mocy naszej decyzji uwolnić się także od cierpienia, a to przekracza nasze możliwości. Dlatego buntujemy się i jeszcze bardziej cierpimy. W relacjach z innymi stajemy się nie do zniesienia – i cierpią nasi najbliżsi. Tak ta przeklęta spirala rozkręca się i nas przerasta.
Dzięki wspaniałemu rozwojowi nauk medycznych możemy skutecznie walczyć z bólem fizycznym, możemy uwalniać od trudnych dolegliwości z powodu chorób psychicznych, ale od cierpienia jako takiego uwolnić nikogo nie potrafimy. Cierpienie przekracza poziom życia biologicznego, przekracza nawet poziom ludzkiej psychiki, na którym odnoszą dziś sukcesy różne metody skutecznych psychoterapii z psychoanalizą włącznie. Cierpienie jest doświadczeniem znacznie głębszym, sytuuje się na poziomie życia duchowego człowieka. Dlatego tak nieporadnie z nim sobie radzimy od czasu, gdy zredukowaliśmy człowieka i jego życie do poziomu biologicznego. Jeśli człowiek jest tylko strukturą biologiczną z rozwiniętą zdolnością poznawania i odtwarzania, to cierpienie jest bez sensu i właściwie winno go nie być. A jednak człowiek cierpi, a cierpiąc w sposób dramatyczny ujawnia i sygnalizuje, że jest strukturą duchową, strukturą przekraczającą to, co dostępne w badaniach, z jakimi mamy do czynienia w naukach przyrodniczych.

Zło i cierpienie   


Bardzo często cierpienie jest kojarzone z tajemnicą zła. Zło jest dolegliwym brakiem dobra. Może być przeżywane poprzez cierpienie. Doświadczenie wielkiego zła powoduje wielkie cierpienie. Nie jest to jednak prosta, dialektyczna zależność, która automatycznie dałaby się ułożyć według schematu: zło – cierpienie, dobro – szczęście. Doświadczenie ludzkiego dobra nie likwiduje cierpienia, ale czyni je czymś do zniesienia. Doświadczenie dobra umacnia i usprawnia do ludzkiego przeżywania cierpienia. Dobro, które wnoszą w środowisko człowieka dotkniętego cierpieniem osoby związane z nim relacjami życzliwości, szacunku, współczucia i miłości, tworzy swoistego rodzaju niszę ochronną, w której człowiek może – mimo swojego czasem wielkiego cierpienia – funkcjonować wśród innych, dokonywać wyborów, kochać, szanować, respektować. Po prostu żyć po ludzku.
Jeśli możemy usunąć zło, które jest źródłem cierpienia, sprawa jest oczywista: należy za wszelką cenę eliminować źródła bólu i cierpienia. Jeśli nie, naszym zadaniem jest pomóc człowiekowi w ten sposób, by mimo cierpienia mógł normalnie funkcjonować. Tu niestety nie ma miejsca na łatwe, naiwno-sentymentalne rozwiązania. Tu potrzebne jest autentyczne ludzkie otwarcie się na drugiego człowieka.
Największą krzywdą, jaką możemy wyrządzić komuś, kto cierpi, jest sztuczne, nie przeżywane do końca współczucie, albo też naiwne udawanie, że przecież nic się nie dzieje, że jedynym sposobem na uniknięcie cierpienia jest zbagatelizowanie jego źródeł.

Wobec naszej bezradności


Widząc cierpienie kogoś bliskiego, najczęściej naiwnie biegamy po korytarzach szpitalnych, robimy kolejne badania, zabiegamy o dodatkowe konsultacje, a to wszystko na nic. Może zamiast tej niewiele przynoszącej nadaktywności warto zaufać lekarzom i znaleźć więcej czasu dla chorego. Bo tak jak od bólu fizycznego uwolnić mogą środki farmakologiczne, tak w cierpieniu ulżyć może nasza życzliwa obecność. Bez zbędnych słów, bez łatwych prób pocieszania. Po prostu obecność. Jest to aktualne nie tylko w sytuacji choroby, ale dotyczy każdego cierpienia, które w głębi duszy dotyka człowieka, które beznadzieją niszczy przed nim prawdziwą przestrzeń osobowego życia. Bez nadziei życie jest niemożliwe. A jej źródłem jest tylko drugi człowiek, jego życzliwe słowo, spojrzenie, dobry gest.
Kiedy cierpienie przerasta człowieka, potrzebny jest ktoś obok, ktoś kto kocha, kto współcierpi, kto po prostu jest. Pokusa odejścia choćby poprzez akt dobrowolnej „dobrej śmierci”, którą nazywamy eutanazją, zawsze rodzi się z doświadczenia samotności, z bezradności w przeżywaniu nieuniknionego cierpienia, z deficytu koniecznej dla osobowego życia światła nadziei. Cierpieć w pojedynkę to prawdziwe piekło. Cierpieć z kimś, kto mnie kocha, to trudna, ale nie beznadziejna droga. Cierpieć z Chrystusem – to dojrzewać do spotkania z Bogiem. To spojrzeć na siebie i swój los w eschatologicznej perspektywie życia wiecznego. Szczęśliwi ci, którzy to potrafią, oni nigdy nie są sami w swym cierpieniu. Łącząc zaś swoje cierpienie z miłością Chrystusa, nie usuwają cierpienia, ale nadają mu wymiar ofiary. Cierpienie w ten sposób przestaje być absurdalne, nabiera sensu, czemuś służy. Oczywiście tego doświadcza każdy głęboko w swoim sercu. To nie jest takie proste. Wiedzą to dobrze duszpasterze pracujący w hospicjach, którzy potrafią słuchać chorych. Być może trzeba mieć łaskę, która pozwala człowiekowi dojrzeć do uczynienia daru i ofiary ze swego cierpienia. Nie wiem, czy to tylko jedna z wyidealizowanych teorii życia duchowego. Wiem jednak, że są tacy, którym to się udaje. Zatem jest to możliwe.
Posłaniec