Może czujesz, że straciłeś wszystko, co ważne: miłość, pracę, zdrowie. Zadajesz sobie pytanie, czy i jak bez „tego wszystkiego” masz nadal żyć. Naprawdę straciłeś wszystko?

 

Może z biegiem czasu poczułeś się zmęczony z powodu nadmiaru klęsk. Może wyzbyłeś się nadziei, że również ty mógłbyś kiedyś poczuć, gdzie należysz i gdzie jest twój dom. Może myślisz, że życie cię opuściło.

 

Czasami dobrze jest na chwilę po prostu opuścić ręce, dać zmęczeniu miejsce, którego ono potrzebuje, i niczego więcej od siebie i innych nie oczekiwać. Czasami nasza dusza pozostaje w tyle, kiedy nie może już nadążyć. Wtedy nie pozostaje nam nic innego jak poczekać, aż do nas dołączy i znowu zacznie nas wypełniać. To oczekiwanie jest dopuszczalne. A nawet jest ono konieczne, bowiem świat wewnętrzny rządzi się prawami, które często są zupełnie inne niż prawa zewnętrznego, na sukces nastawionego świata.

 

Ale może powiesz, że twoje życie było zawsze pozbawione sensu. Zawsze? Nigdy jeszcze nie czułeś sensu? Wszystko, co przeżywałeś, odczuwałeś jako pozbawione sensu? Nie znasz żadnych przyjaciół, nie pamiętasz żadnego dobrego okresu? To byłoby przygnębiające.

 

Ten, kto mówi, że nigdy jeszcze nie doświadczył sensu, powinien zadać sobie pytanie, czy rzeczywiście myśli to, co mówi, i czy prawdą jest to, co myśli.

Ludzie, których życie było trudne, mają skłonność do uogólniania swych mrocznych doświadczeń – z uporu, z ukrytej lub jawnej złości, także z nienawiści do wszystkiego, co żyje. Nierzadko jednak pod tą negatywną postawą wobec życia kryją się ostatnie iskierki pełnej zwątpienia miłości do niego.

 

Ten, kto mówi, że nigdy jeszcze nie doświadczył sensu, musi też zadać sobie pytanie, czy chce tego, co robi, a mianowicie nieustannego trwania w uporze, w złości, w nienawiści, i zgody na to, aby obumarła ostatnia, ukryta pod nimi, iskierka miłości. Stale jeszcze słyszę w sobie słowa mojego nauczyciela Frankla: „Można odrzucić również sens…”.

 

Są jednak również ludzie, którzy „wszystko” utracili, ale nauczyli się panować nad swoim bólem i dzięki temu osiągnęli głębokie doświadczenie sensu.

Nie, ludzie ci nie kochają tego, co w ich życiu trudne; kochają życie. Kochają życie wbrew temu, co w nim trudne, i niewątpliwie potrzebowali wiele czasu, zanim udało im się wypracować w sobie tę postawę. Jak się tego nauczyli?

 

Otóż zrozumieli oni, że decydujące znaczenie ma to, na co się patrzy: czy na to, czym się (już) nie jest, czego się (już) nie ma, czego się (już) nie może, czy też na to, jakie możliwości stale jeszcze albo właśnie teraz przed nami stoją.

 

Nasze życie jest określane przez to, co czynimy w nim rzeczą główną. Jeśli czynimy nią cierpienie i związane z nim ograniczenia, udręki czy straty, to nasze myśli, uczucia i działania, wszystkie nasze relacje wobec życia są determinowane przez ten jeden temat. Wtedy również większość atrakcyjnych możliwości, jakie pomimo wszystko mogą się przed nami pojawiać, ukryta jest w cieniu cierpienia i pozostaje nieosiągalnie daleka.

 

Jeśli natomiast główną rzeczą jest dla nas samo życie, będziemy tu i teraz z konkretnych życiowych sytuacji czerpać tyle wartości, ile da się z nich uzyskać. Tego, co trudne, nie będziemy wprawdzie mogli nie dostrzegać, będzie ono jednak stopniowo tracić swój tragiczny wymiar.

 

Czy życie jest udane, czy nie, czy nad cierpieniem można panować, czy nie – wszystko to zależy od tego, czy chcemy istnieć, żyć, wydobywać ze swego życia to, co w nim najlepsze, czy też nie. Decyzji, czy chcemy patrzeć na jedno, czy na drugie, nikt za nas na szczęście nie podejmie. Na tej wolności polega bowiem nasza godność.

Fragment pochodzi z książki: „Co jest ważne?”/Uwe Böschemeyer