Czterdzieści dni to mnóstwo czasu, tak przynajmniej zwykle wydaje mi się w Środę Popielcową. Jednak dziwnym trafem, tuż przed Niedzielą Palmową pojawia się w mnie okrzyk zdziwienia: „Jak to, to już? Dlaczego przespałam większość czasu?” Żeby tego uniknąć, mam kilka konkretnych propozycji – pisze Maja Moller.

 

Wcześniej jednak chcę głośno wypowiedzieć jedno ważne pytanie – ale właściwie po co to wszystko?

 

Wielkopostne postanowienia stanowią czasem zbiór imponujących wyzwań typu: „nie będę jeść czekolady” albo „na 40 dni zrezygnuję z internetu”. Nie mam nic przeciwko tak konkretnym i jasno określonym planom. Ważne jednak, dokąd mają one zaprowadzić. Czy tylko do satysfakcji z tego, że udało się wytrwać? Czy postanowienia są próbą udowodnienia sobie i światu, że mogę, potrafię i chcę być z tego dumna? Czy może są subtelną odmianą pewnej gry z Panem Bogiem: ja dam Ci moje wyrzeczenia, a Ty daj mi wielkanocną radość/odczuwalny pokój serca/nawrócenie bliskiej osoby – niepotrzebne skreślić…?

 

To nie jest trening dla ciała i duszy

 

Czterdziestoniowy post nie jest programem treningowym duszy i ciała, nie wyznacza też ram czasowych igrzysk olimpijskich, w  których będziemy bić rekordy w kolejnych konkurencjach z cyklu: „a teraz nie będe tego robić”. Tu nie walczymy o złoty medal czy zaliczenie albo niezaliczenie przedmiotu pod tytułem: „dobrze przeżyty Wielki Post”. To wszystko ma tylko jeden cel – zbliżyć nas do Boga. Nie odwrotnie – bo On już jest blisko.

 

Wszystko, co będziemy robić w tym czasie, ma sprawić, że bardziej otworzymy się na Jego miłość. Wydaje się więc, że to właśnie Jego trzeba w pierwszej kolejności spytać o to, jak powinien wyglądać ten czas.

 

Kościół daje nam trzy konkretne podpowiedzi: modlitwę, post i jałmużnę. Dzięki temu łatwiej skierować swoją uwagę w tym czasie na Boga. Ja pozwoliłam sobie w podobny sposób pogrupować kilka podpowiedzi, które mogą zainspirować do stworzenia własnych postanowień wielkopostnych – tym razem bez zaglądania do spiżarni i szuflad z ciasteczkami.

 

 

(fot. chrześcijańska mama)

 

Modlitwa – wygospodaruj dodatkowe dwie godziny dziennie, aby odmówić cały różaniec, brewiarz i co najmniej trzy litanie…. no nie, oczywiście – żartuję, mam za to inne propozycje:

 

Zanim wybierzesz się na Mszę świętą, poświęć 10 minut na to, żeby wcześniej, jeszcze w domu, zapoznać się z czytaniami z danego dnia. Daj sobie na to chwilę czasu, popatrz co Cię w tych tekstach porusza – co pociąga i rozpala serce, a co powoduje opór. Porozmawiaj o tym z Jezusem i oddaj Mu to w czasie Eucharystii.
Sięgaj do codziennych czytań. Możesz modlić się ich tekstami, możesz wybrać rano jedno zdanie, które będzie Ci towarzyszyć w ciągu dnia albo modlić się np. w drodze do pracy czy na uczelnię. Kościół prowadzi nas przez Wielki Post konkretną drogą – przez 40 dni można zrobić na niej kolejny mały kroczek, pozwalając się prowadzić przez Słowo. To proste.
Jeśli z różnych powodów nie jeździsz do pracy czy na uczelnię, lecz spędzasz czas w domu, wypróbuj modlitwę w czasie wykonywania domowych obowiązków. Tu sprawa wygląda jeszcze prościej, a w słowach tej modlitwy nie sposób się nie pogubić. Chociaż owszem, można w niej zgubić: zabieganie, zatroskanie i lęk. Ta modlitwa składa się z jednego słowa i można je wypowiadać mieszając zupę, prasując ubrania czy wykonując najprostszą z czynności, czyli wdech i wydech. Tym słowem jest: Jezus.
Level-up. Jeśli masz taką możliwość, poszukaj kościoła, w którym mogłabyś raz w tygodniu spędzić czas na adoracji Najświętszego Sakramentu. Zostaw jednak w domu różaniec, brewiarz czy książeczkę do nabożeństwa. Przyjdź do Jezusa i tylko patrz na Niego. Zwolnij…
Niezależnie od tego czy lubisz cotygodniowe nabożeństwo drogi krzyżowej w kościele, czy tak jak ja za nim nie przepadasz (bo ja nie lubię tłumów i narzuconego z góry tempa…), pomódl się w ten sposób, ale samotnie. Pójdź na spacer, do parku, ulicami miasta albo szlakiem między zabawkami porozrzucanymi w domu. Idź swoim tempem i zatrzymuj się na chwile refleksji, próbując znaleźć ślady Bożej obecnościi nie tylko w kościele, ale w codziennym otoczeniu. Więcej: zaproś Go, by sam w tym czasie prowadził i by uświęcał swoją obecnością te drogi, które na co dzień przemierzasz.
Obejmij modlitwą konkretną osobę, kogoś kto potrzebuje modlitwy, kogoś z kim trudno Ci się dogadać albo kogo wprost nie lubisz. Przez czterdzieści dni odmawiaj w jego/jej intencji jedną, krótką modlitwę.
Post – tym razem nie o ograniczeniu czekolady, alkoholu, ciasteczek czy internetu – choć nie do końca.

 

Zobacz, na co wydajesz zbyt dużo pieniędzy, czego nie potrafisz sobie odmówić i w jakich sytuacjach pozwalasz sobie na małe szaleństwa zakupowe. Spróbuj chociaż raz w podobnej sytuacji zrezygnować z zakupu tej rzeczy, a oszczędzone pieniądze zachować na propozycje dotyczące jałmużny.
Wyjmij z uszu słuchawki. Nie chodzi jednak o to, żeby w ogóle nie słuchać muzyki w czasie Wielkiego Postu, odwracać wzrok od telewizora i zatykać sobie uszy, gdy w restauracji usłyszysz ulubioną piosenkę. Chodzi o świadomy wybór ciszy zamiast hałasu – może przez część dnia, może wtedy, gdy zagłuszasz swoje myśli czymkolwiek, żeby czas szybciej mijał. Niech nie mija – niech zwalnia, a Ty posłuchaj ciszy.
Tak, w końcu docieramy do klasyki, czyli proponuję ograniczenie korzystania z Facebooka, ale nie tylko dlatego, że tak bo tak. Przede wszystkim po to, żeby – znowu – usłyszeć ciszę i zrezygnować z tego, czym zapychasz czas. Dzięki zastosowaniu konkretnych ram czasowych przy korzystaniu z internetu, możesz zyskać czas na modlitwę, a być może również doświadczyć pewnej pustki. I ta pustka jest nam bardzo potrzebna w tym czasie – bo tam, gdzie wszystkiego jest pełno, Pan Bóg może się już nie zmieścić…
Nie będę zaglądać do Twojej spiżarni, a nawoływanie do porzucenia czekolady zostawię Ewie Chodakowskiej. Mam jednak konkretną propozycję postu – post od plotkowania i gadania rzeczy niepotrzebnych. Wybieranie milczenia wtedy, gdy chciałoby się złośliwie skomentować albo opowiedzieć o czyimś potknięciu. Post, który jest jednocześnie bardzo konkretnym i trudnym ćwiczeniem, ale wydaje mi się, że Panu Bogu będzie milszy niż powstrzymanie się od chrupania ciasteczek.
Jałmużna – czyli ofiarowanie czegoś z miłością. Jałmużna kojarzy mi się (błędnie!) z litością i patrzeniem na kogoś z góry. Podejrzewam, że nie jestem w tym odczuciu odosobniona – warto więc spojrzeć na to inaczej. Jałmużna – to dawanie z serca. To konkretna postać miłości.

 

Pomyśl, kto w Twoim otoczeniu może potrzebować dobrego słowa, jakiegoś wsparcia i zachęty. Napisanie listu, maila czy SMSa niewiele kosztuje, a może komuś zrobić „dzień dobry”. Spróbujesz?
Wychodząc z podobnego założenia – dobrego słowa może potrzebować sąsiad albo ktoś, kogo codziennie mijamy na przystanku autobusowym. Postaw sobie za cel poznać kogoś, kogo znasz tylko z widzenia. Przełam nieśmiałość, powiedz: „dzień dobry”, zapytaj o samopoczucie. To może być początek pięknej znajomości.
Level up – zrób coś miłego dla kogoś, kogo nie lubisz albo kto Cię irytuje.
Jeśli dysponujesz wolnym czasem, zaangażuj się w działania wolontariatu. Niekoniecznie musisz poświęcać temu 20 godzin tygodniowo – może uda Ci się np. przyłączyć do gotowania zupy dla bezdomnych? (w Gdańsku albo w Krakowie tu) Jeśli obowiązki domowe na to nie pozwalają, wygospodaruj godzinę dziennie na nicnierobienie – pobaw się z dziećmi i poświęć im w pełni czas albo spędź go z małżonkiem.
Przeznacz konkretną sumę (najlepiej – zaoszczędzoną dzięki podjęciu postu) na pomoc potrzebującym.
Jeśli którakolwiek z tych propozycji sprawiła, że w sercu zaczęło kiełkować wielkopostne postanowienie, mam jeszcze ostatnią prośbę – zostaw na razie działanie. Idź do Jezusa z tym swoim postanowieniem i pragnieniem zmiany. Zapytaj Jego, co o tym sądzi, poproś by On sam w tym prowadził, a dopiero potem zabierz się za działanie.

 

To dobra kolejność, nie tylko na Wielki Post. I niezależnie od tego, jak ten czas będzie u Ciebie wyglądał, życzę Ci, by każdy z tch 40 dni był po prostu dobry.

 

Tekst ukazał się pierwotnie na blogu chrześcijańska mama/deon