Bla, bla, bla nie wystarczy
„Uczniowie opowiadali, co ich spotkało w drodze, i jak poznali Jezusa przy łamaniu chleba. A gdy rozmawiali o tym, On sam stanął pośród nich i rzekł do nich: „Pokój wam” (Łk 24, 35-36).
„Dramatem nie jest to, co jest w tobie, ani to, co jest we mnie. Dramatem jest to, co dzieje się między nami” (ks. Józef Tischner).
Kiedy doszło do tego spotkania, prawdopodobnie była jeszcze noc. To dwaj uczniowie, którzy po zmroku wrócili z Emaus do Jerozolimy, wywołali cały ten ferment. Ciekawe, bo jeszcze kilkanaście godzin temu szli do domu smutni, rozczarowani i pozbawieni energii. I wcale nie mieli zamiaru ponownie fatygować się do miasta świętego. Ożywiła ich rozmowa z Jezusem, choć oni wzięli Go za jakiegoś dziwnego wędrowca, który udawał, że nic nie wie… Gdy w końcu rozpoznali Jezusa przy łamaniu chleba, nie zastanawiali się zbyt długo, co robić. Bez zwłoki wybrali się do pozostałych uczniów. Nie przeszkadzała im noc ani czyhające niebezpieczeństwa. Nie martwili się, czy starczy im sił, aby przejść spory kawał drogi. Nagle wstąpiła w nich jakaś nowa motywacja i siła. Pod wpływem spotkania z Jezusem zwrotnice życia przestawiły się w ich wnętrzu, bo na zewnątrz wszystko zostało po staremu. Jerozolima stała jak stała. Ci, którzy ukrzyżowali Jezusa, też się z niej nie ulotnili. A jednak uczniowie chcieli opowiedzieć o tym, co przeżyli. Nie mogli postąpić inaczej.
I właśnie wtedy, gdy po powrocie do pozostałych uczniów rozmawiali o Panu, a konkretnie o tym, jak Go poznali, Zmartwychwstały pojawił się drugi raz. Objawił w ten sposób, że był tu obecny. Może świtał już kolejny poranek. Zresztą, za pierwszym razem było podobnie. Jezus zbliżył się do dwóch wędrowców, którzy również „rozmawiali o tym wszystkim, co się wydarzyło”, a więc o męce i śmierci Pana.
Żaden inny ewangelista nie podkreśla bardziej cielesności zmartwychwstania niż Łukasz. Być może dlatego, że zwracał się głównie do pogan pochodzenia greckiego. Wierzyli oni bowiem w nieśmiertelność duszy, ale po co u licha nieśmiertelność ciała, które przecież, według niektórych filozofów było, jedynie przejściową powłoką ducha? Jezusowi bardzo zależało na tym, by uczniowie przekonali się, że On nie jest duchem, że można Go dotknąć, że ciało też należy do boskiej domeny. Skądinąd ciekawe, dlaczego do dzisiaj boimy się duchów. Pewnie zakładamy, że wszystkie są złośliwe, bo gdy się zjawiają, to tylko w tym celu, aby nam zaszkodzić.
Po zmartwychwstaniu Jezus przychodzi do uczniów w słowie, w jedzeniu i w dotyku. Czy może być coś bardziej zwyczajnego, ludzkiego i cielesnego? Czy to nas nie zadziwia, że Zmartwychwstały daje się poznać uczniom wtedy, gdy je pieczoną rybę? Czy w takich czynnościach spodziewalibyśmy się objawienia Boga? Większość ludzi nie.
Przecież za życia ziemskiego Jezus również dzielił się sobą przy stole, jedząc i pijąc – co wprawdzie wywoływało oburzenie u arcyreligijnych faryzeuszów, ale było zwyczajnym sposobem na budowanie więzi.
Czasem wydaje nam się, że musimy zrobić coś nadzwyczajnego, aby doświadczyć Boga. I pewnie dlatego tak rzadko Go doświadczamy. Przypuszczam, że będziemy wielce zdziwieni, kiedy usłyszymy w niebie o setkach zaprzepaszczonych okazji do rozmów i spotkań z ludźmi, przez które chciał przemówić do nas Pan. Zobaczymy jak na ekranie, w ilu to sytuacjach nie zauważyliśmy Boga, bo często nie wydały nam się odpowiednio wzniosłe i poważne, aby z nimi skojarzyć samego Boga.
Najbardziej jednak zastanawia to, że Chrystus zjawił się pośród uczniów właśnie w tym momencie, gdy oni rozmawiali o Nim. Tajemnica odsłania się jeszcze bardziej, gdy o niej się mówi, gdy okazuje się jej zainteresowanie. Pozwala się potem dotknąć. Zmniejsza dystans między człowiekiem a Bogiem.
Rozmowa o Jezusie należy chyba do najbardziej deficytowych zajęć wśród współczesnych wierzących. Problem ten dotyka nie tylko letnich chrześcijan. Nie wypada o Nim rozmawiać w dobrym towarzystwie. Także we wspólnotach zakonnych albo pośród księży szczera rozmowa o Jezusie, o Ewangelii, bywa krępująca, wstydliwa. Łatwiej analizować wyniki meczów, roztrząsać polityczne kontrowersje czy poświęcać uwagę wyłącznie tzw. bieżączce. O tym też należy rozmawiać, bo z takich spraw składa się również nasze życie. Ale czy często nie stają się one tematami zastępczymi, formami ucieczki, zwykłą paplaniną, która wyraża bądź maskuje wewnętrzną pustkę i duchowe wydrążenie?
Czasem wynika to z braku gorliwości, a więc ostatecznie z zaniedbania modlitwy lub jej niewłaściwej formy. Innym razem z rutynowego bądź wyłącznie kultycznego podejścia do wiary. Można wówczas wykonywać zawód apostoła, spełniać wyznaczone obowiązki i a całą resztę zamykać w stworzonym przez siebie świecie, do którego tajemnica nie ma dostępu. Nie wypada też wygłupić się przed innymi księżmi, sąsiadami, rodziną czy kolegami w pracy, by nie otrzymać łatki świętoszka. Nawet w gronie znajomych i bliskich rozmawiamy o setkach spraw, tylko nie o Bogu. Aż tak bardzo sprawy nieba nas nie zajmują. Dlaczego? Bo nie uważamy ich za życiowo ważne. Bóg jest gdzieś daleko. My tu na ziemi mamy swoje sprawy.
Wydaje mi się, że kryzys rozmowy o Bogu zahacza o kryzys mówienia o człowieku. Właściwie to nie potrafimy mówić o sobie, ponieważ Bóg znika z horyzontu naszego codziennego życia. Zalew powierzchowności, w której się niemalże topimy, sprawia, że nie jesteśmy w stanie mówić o sobie i dzielić się czymś więcej niż tym, co podsuwają nam media i gadające głowy. Mówimy tym, czego doświadczamy. „Z obfitości serca mówią usta” – powiada Jezus (Łk 6, 45). Jeśli krąg naszych doświadczeń jest wąski, to i rozmowy będą marniutkie. Trudno jest otworzyć się przed drugim, jeśli brakuje refleksji nad swoim życiem, nad tym, co nas spotyka. Trudniej otworzyć się nawet przed kimś bliskim, jeśli wiecznie nie mamy na to czasu.
Dla św. Ignacego Loyoli najskuteczniejszym narzędziem zbliżającym tych, których spotykał do Boga, była rozmowa. Ten święty miał jakąś szczególną zdolność do zjednywania sobie ludzi przez dialog. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie od razu można wspiąć się na wyżyny duchowe. I dlatego radził, aby wychodzić od tego, czym żyje rozmówca. Jeśli jest to handlarz, to od handlu. A jeśli pracuje w szkole, to od nauczania. Wszystko po to, by z wolna skierować rozmowę na inne tory, otworzyć inne drzwi, pokazać drugiemu, że istnieje coś więcej. Nie zawsze będzie to przyjęte, ale czasem może okazać się dla kogoś przełomem, punktem zwrotnym. Tak też rozpoczął Jezus. Przyłączył się i zapytał, czym aktualnie żyją dwaj uczniowie z Emaus.
Dariusz Piórkowski SJ