Przecież ty nic nie rozumiesz
„Oni jednak nie rozumieli tych słów, a bali się Go pytać.(…) Gdy był w domu, zapytał ich: „O czym to rozmawialiście w drodze?” Lecz oni milczeli, w drodze bowiem posprzeczali się między sobą o to, kto z nich jest największy” (Mk 9, 32-34).
„Dopóki tu jesteśmy, wciąż musimy nieść samych siebie, aż Bóg zaniesie nas do nieba” (św. Franciszek Salezy).
Oto mamy ewangeliczny przykład trudnej bosko-ludzkiej komunikacji. Chociaż uczniowie nie są jeszcze w pełni gotowi na przyjęcie objawienia, Jezus i tak wdraża ich w swoje plany. Odpowiedzią uczniów jest milczenie. Najpierw pod wpływem niezrozumienia i lęku. Później ze wstydu, ponieważ pokłócili się ze sobą jak małe dzieci i spuścili nos na kwintę. Jezus zagadnął uczniów, ponieważ wiedział, co zaszło. Być może odpryski och kłótni docierały do Niego w drodze.
Dlaczego apostołowie milczeli? Myślę, że po prostu trudno im było przyznać się do tego, że czegoś nie rozumieją. Po co wysłuchiwać niepotrzebnego komentarza, no i dopuszczać do siebie słabość? Lepiej nic nie mówić.
Z czego wynikło to podwójne niezrozumienie ze strony uczniów, które nierzadko bywa i naszym udziałem? Czy winien był sam Jezus, bo mówił o tak trudnych sprawach? Nie sądzę, aby Chrystus oczekiwał natychmiastowego zrozumienia Jego niełatwej nauki. W ten sposób wydobywa na wierzch to, co głęboko ukryte, a przeszkadza w przyjęciu tego, co zupełnie inne. Tak dokonuje się proces oczyszczenia i przygotowania miejsca na Boże Objawienie. Kontekst wskazuje na to, że uczniowie nie mieli jeszcze na to miejsca w ich głowach, bo zajęci byli czymś innym. Ludzkim wyobrażeniem o wielkości, które nijak pasowało do tej wizji wielkości, o której mówił Jezus.
Musimy pokornie przyznać, że nie znamy samych siebie. Wbrew temu, co sądzimy, często nie potrafimy zlokalizować źródeł naszych zachowań, postaw i myśli. Tym bardziej o żadnym człowieku nie możemy powiedzieć, że go w pełni znamy. Jeśli pozostajemy z nim w relacji i dbamy o jej rozwój, to nasze wzajemne poznanie z biegiem czasu będzie się powiększało, a także bardziej się skomplikuje. Musimy wtedy dokonać jakiejś nowej syntezy.
Coś podobnego dzieje się nieustannie w naszej relacji do Boga. Katechizm Kościoła przypomina, że jako ludzie „nie możemy określać Boga inaczej, jak tylko biorąc za punkt wyjścia stworzenia, i to tylko według naszego ludzkiego, ograniczonego sposobu poznania i myślenia. (…) Bóg przewyższa wszelkie stworzenia. Trzeba zatem nieustannie oczyszczać nasz język z tego, co ograniczone, obrazowe i niedoskonałe, by nie pomieszać „niewypowiedzianego, niepojętego, niewidzialnego i nieuchwytnego” Boga z naszymi ludzkimi sposobami wyrażania. (KKK, 40.42). Nie mamy bezpośredniego dostępu do Boga poza człowieczeństwem Jezusa i naszym. Ale to, co już wiemy, nie jest pełnią, nie jest ostateczną wersją. A często bardzo się przy tym upieramy.
Właśnie w tym oporze leży jedna z kluczowych przyczyn naszych nieporozumień. Kłopot nie w samych słowach, a więc w tym, co zewnętrzne, lecz o wiele ważniejsze i trudniej uchwytne jest to, co wewnątrz, czyli nasze utwierdzone wyobrażenia i przekonania, które „produkują” naszą mowę. Niekoniecznie są one złe, ale często tylko szczątkowe, początkowe, niedoskonałe. To nasz odmienny świat wewnętrzny sprawia, że się nie rozumiemy. W warstwie powierzchniowej słyszymy czyjeś słowo, ale nie dopuszczamy jego zaskakującego znaczenia, ponieważ bardzo mocno zżyliśmy się z naszym dotychczasowym rozumieniem. I nie chcemy go wypuścić z rąk.
Uczniowie byli ciągle zafiksowani na tym, co z nimi będzie, gdy Jezus dotrze do Jerozolimy i stanie się królem. A to przecież sprawa wagi państwowej. Bo kto z nich będzie rządził? Kto będzie premierem, a kto ministrem? Kto bardziej się nadaje? Królowanie Boże, które jest inne niż nasze, próbowali zmieścić we własnych kategoriach. Zresztą trudno ich za to winić, bo innych jeszcze nie znali. Nowe wino wtłaczali do starych bukłaków. I dlatego kompletnie do nich nie docierało, że Jezus będzie innym Mesjaszem, cierpiącym.
Tak było do końca. Św. Łukasz pisze, że nawet podczas Ostatniej Wieczerzy, kiedy Jezus ustanowił Eucharystię, wydał siebie w ich ręce, uczniowie uczestniczyli w tym jedynie ciałem. Znowu zaaferowani byli czymś innym. Z uporem maniaka nie mogli oderwać się od samych siebie. „Powstał spór między nimi, który z nich jest największy” (Łk 22, 24). A Jezus cierpliwie wyjaśnia im, że nie mogą przykładać miar władzy politycznej do siebie, a potem do całego Kościoła. Ciekawe, że ciągoty do władzy dotyczyły głównie mężczyzn. I choć Jezus upomina ich, że „nie tak będzie między wami”, historia i współczesność potwierdzają, że Kościół nigdy nie wyzbył się tej pokusy. Kategorie władzy doczesnej do dzisiaj na niego oddziałują, o czym świadczy chociażby ostatni kryzys ze skandalami seksualnymi. Klerykalizm i nadużycia zaufania biorą się właśnie z wielkości pojmowanej po ludzku. W tej opcji przyznanie się do słabości to słabość. Trzeba bowiem zawsze stać na piedestale. Autorytet opiera się na władzy, pewności siebie i poczuciu nieomylności, bo przecież uczniów (księży, biskupów) wybrał sam Pan. Św. Jan wspomina, że podczas tej samej Wieczerzy Piotr nie chciał pozwolić, aby Jezus mył mu nogi, bo przecież wielki człowiek i Nauczyciel tak nie robi. Nawet po zmartwychwstaniu uczniowie ciągle myślą o przywróceniu królestwa politycznego.
Jeśli Jezus mówi o wielkości, która polega na służbie i dobrowolnym przyjęciu postawy niewolnika i przeklętego skazańca, a uczniowie myślą o wielkości, która będzie polegać na rządzeniu i rozdzielaniu urzędów według zasług i ludzkich miar, to rozdźwięk mamy gwarantowany. Jak się wtedy dogadać? Boska logika z trudem przebija się przez szczelne mury naszego umysłu.
Wobec tego Jezus cierpliwie organizuje lekcję poglądową. Obejmuje dziecko i każe je przyjąć, w przeciwieństwie do wersji Mateusza, gdzie nakazuje, aby stać się jak dziecko. Jedno drugiego nie wyklucza. Jezus przestawia hierarchię, porządek. Zwykle z podziwem patrzymy na tych, którzy są na szczycie drabiny, a przynajmniej w jej połowie, ale nie na tych, którzy jeszcze nawet na nią nie weszli. Liczymy się z tymi, którzy mają funkcje, tytuły, sukcesy, pieniądze. Przed nimi rozpościera się dywany. Otwiera kolejne drzwi. Bo tak się nam kojarzy wielkość. Do tego stopnia się z nią zlewamy, iż czasem dochodzi do teatralnej śmieszności albo do świętego oburzenia. To, co naturalne w przypadku niektórych osób uważamy za anomalię. Szef firmy nie może przecież wytrzeć podłogi, bo straciłby poważanie wśród pracowników. Papież nie może nosić sobie torby czy uprać skarpetek, bo przecież to nie licuje z powagą jego urzędu. Tak myślą dorośli, ale nie małe dzieci. One wcale by się tym nie zdziwiły.
Dariusz Piórkowski SJ