Jak diabeł usidla wierzących?
„Lecz on spochmurniał na te słowa i odszedł zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości” (Mk 10, 22).
„Jezus przyszedł jako ten, kto zakłóca spokój” (Ruth Burrows OCD).
W dzisiejszej Ewangelii czytamy opowieść o człowieku, który nie żyje w grzechach. Zachowuje przykazania i unika zła. Pragnie jednak czegoś więcej. Idealny kandydat na ucznia Jezusa. Ale gdy tylko słyszy, że owo „więcej” wymaga pozostawienia tego, co mu się wydaje drogie, wycofuje się. Ten człowiek jest obrazem chrześcijanina, który na drodze wiary doszedł już daleko: nie popełnia ciężkich grzechów i nawet chciałby pójść dalej, ale jakoś mu to nie wychodzi.
Papież Franciszek w adhortacji „Gaudete et exsultate” pisze, że „życie chrześcijańskie jest ciągłą walką. Potrzebna jest siła i odwaga, aby oprzeć się pokusom diabła i głosić Ewangelię” (GE, 158). Ciekawe, że na pewnym etapie mamy nie tylko unikać zła, lecz także głosić Ewangelię: postawami i czynami. Dlatego szatan, chcąc powstrzymać od tego ludzi zaangażowanych w wierze, używa bardzo subtelnej pułapki.
Św. Ignacy Loyola pisze o tym w „Ćwiczeniach duchowych”. Zwraca uwagę, że jeśli ktoś już odrzucił grzech i chce iść za Jezusem, wtedy zaczyna być kuszony pozorami dobra. Problemem nie są wtedy rażące grzechy, ale coś, co staje się po okresie „inkubacji” ich przyczyną. Chodzi o nieuporządkowane uczuciowe przywiązania do rzeczy stworzonych, które lubimy.
Wszyscy jesteśmy do czegoś uczuciowo przywiązani w sposób zły lub dobry. Wiąże się to najpierw z naszymi fundamentalnymi potrzebami: chcemy żyć, nie chcemy cierpieć, szukamy przyjemności, w zagrożeniu chwytamy się nieraz wszelkich środków, by przetrwać. Jest też w nas eros, miłość, która dąży do zjednoczenia, chce czegoś dla siebie. Biblijnie rzecz ujmując, ulegamy pokusie „fałszywych bogów”. Bierzemy za Boga to, co jest tylko stworzeniem, ponieważ wydaje się nam, że bez tej namiastki bóstwa nie przeżyjemy. Chcemy poczuć się jak bogowie. To owoc pierwotnego upadku.
Psychologia słusznie zauważa, że niemała część tych przywiązań jest podświadoma. Nie rodzimy się z przywiązaniami, lecz je nabywamy. Często zaczynają się one kształtować już we wczesnym dzieciństwie jako utrwalone formy reagowania na rzeczywistość. Instynktownie próbujemy sobie poradzić z tym, co bywa dla nas trudne: brak bliskości, samotność, odrzucenie, krytyka, wstyd, pogarda. Szukamy wtedy różnego rodzaju przyjemności, bo widzimy w tym jakieś lekarstwo, a więc dobro. Oszustwo kryje się w tym, że choć z początku wydaje nam się, że te przywiązania nam „coś” dają, z czasem pochłaniają coraz więcej naszej uwagi, zaangażowania i energii. Stają się kompulsjami, zafiksowaniem na czymś, obsesjami. I właśnie w ten sposób wyhamowują nas na drodze postępu. Najjaskrawiej widać to we wszystkich uzależnieniach. Choć często ich początek jest niewinny i nieświadomy, nierzadko powodują ogromne zniszczenia. Człowiek nie jest w stanie bardziej kochać, bo jest skupiony na sobie, nawet jeśli wydaje mu się, że ciągle ma kontrolę nad swoim życiem. Jego wolność jest skrępowana.
Problem polega na tym, że podczas gdy część tych przywiązań jest ewidentnie grzeszna, bo przynoszą destrukcję osoby, relacji i zdrowia, wiele z nich jest obojętna moralnie, a jeszcze inne dobre. I to właśnie mydli nam oczy. Co złego w tym, że człowiek z dzisiejszej Ewangelii miał duże posiadłości? Nic. Cóż złego w pracy, hobby, wypoczynku, zaangażowaniu społecznym? Nic. Cóż złego w modlitwie, służbie ubogim czy nawet mszy świętej? Nic. A jednak wszystkie te dobre rzeczy mogą stanąć na przeszkodzie w wypełnieniu tego, co w danej chwili jest ważniejsze, co jest wolą Bożą. I unieszczęśliwić człowieka.
Często mówimy, że pragniemy się modlić, ale jeśli notorycznie nie udaje nam się wprowadzić tego pragnienia w czyn, usprawiedliwiamy się, że nie znajdujemy czasu, bo mamy wiele zajęć. De facto co innego jest dla nas ważniejsze niż deklaracja o modlitwie. Nieświadome przywiązania. Twierdzimy, że zależy nam na budowaniu relacji z naszymi bliskimi, ale możemy odkładać zwyczajną rozmowę z nimi, która tę relację rozwija, bo inne dobre sprawy bardziej nas zaprzątają. I zawsze znajdziemy rozumny argument, że właśnie tak trzeba.
Innymi słowy, czynienie dobra po prostu nie jest celem życia chrześcijańskiego. Realizując jedno dobro, mogę zaniedbać drugie, znacznie ważniejsze w danym momencie. I wtedy popełniam grzech, ale nie od razu to widzę. I dlatego tak trudno zlokalizować w sobie te nieuporządkowane przywiązania. Na pierwszy rzut oka nie ma w nich nic złego.
W praktyce często podobni jesteśmy do człowieka z dzisiejszej Ewangelii. Żyjemy w rozdarciu. Pragniemy uwolnić się od tego, co nas krępuje, ale jesteśmy tak związani, że nie wyobrażamy sobie życia bez konkretnej rzeczy, bez zwodniczego poczucia bezpieczeństwa, przyjemności fizycznej, psychicznej lub duchowej, które oferuje nam konkretne przywiązanie. Jeśli, na przykład, objadanie się lub przyjemność seksualna służy jako środek uzyskania chwilowej ulgi od nieprzyjemnych stanów uczuciowych, człowiek z przerażeniem patrzy na to, że gdyby nagle został pozbawiony tego „lekarstwa”, zostałby z niczym.
Myślę, że Jezus zauważył tę trudność w bogatym człowieku, zanim tamten posmutniał i odszedł. Ale spojrzał na niego z miłością. Jezus widzi naszą biedę, bezsilność, aby zerwać z tym, co nas zniewala i w czym pokładamy ufność. Czy to oznacza, że skoro ów człowiek wrócił do siebie, to my też, widząc nasze przywiązania, powinniśmy zaprzestać „udawania” i odwrócić się od Jezusa?
Święci widzieliby w tym pokusę. Ich zdaniem, pierwszym krokiem do wyzwolenia jest uznanie własnej bezsilności wobec zauważonego przywiązania. Następnie, św. Ignacy mówi o „wygaszeniu” nieuporządkowanych przywiązań, prosząc Boga o przekierowanie „ognia” naszej życiowej energii tam, gdzie wyda ona właściwe owoce, tam, gdzie chce tego Bóg. Chrześcijaństwo tym różni się, na przykład, od buddyzmu, że odrzuca samodzielne uwolnienie się człowieka od przywiązań, które go powoli rujnują. Nie pozwala też pogardzać stworzeniem, ale proponuje drogę do wewnętrznej wolności, która, jeśli taka jest wola Boża, korzysta z dóbr, a jeśli nie, to je w danej chwili zostawia. W osiągnięciu tej wolności Bóg działa razem z człowiekiem. Św. Jan od Krzyża również uważa, że przywiązania mogą być oczyszczone jedynie przez Ducha Świętego na modlitwie i przez cierpienie.
To całożyciowy proces. Żeby osiągnąć wolność wewnętrzną, trzeba po prostu iść za Jezusem, nawet jeśli długo wleczemy za sobą niejedno przywiązanie. Apostołowie zostawili wprawdzie łodzie i rodziny za sobą, ale czy równocześnie zostawili swoje wyobrażenia o Bogu, o Mesjaszu, o wielkości, o władzy, o celu życia człowieka, o miłości? Jeśli ktoś szuka odpowiedzi na to pytanie, niech sobie uważnie przejrzy Ewangelię.
Dariusz Piórkowski SJ