Rausz, przesyt i inne utrapienia
Jezus powiedział do swoich uczniów:
****
„Uważajcie na siebie, aby serca wasze nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby ten dzień nie przypadł na was znienacka, jak potrzask” (Łk 21, 34-35).
„Jeżeli człowiek dąży do tego by być jedynie duchem i chce odrzucić ciało jako dziedzictwo tylko zwierzęce, wówczas duch i ciało tracą swoją godność. I jeśli, z drugiej strony, odżegnuje się od ducha i wobec tego uważa materię, ciało, jako jedyną rzeczywistość, tak samo traci swoją wielkość” (Benedykt XVI).
Św. Augustyn pisał, że diabeł nie jest pijakiem ani rozpustnikiem. Takie „rozkosze” napełniają go wstrętem. Większe zadowolenie znajduje w pysze i samowystarczalności. Dlaczego jednak tak wielu ludzi upadla grzechami związanymi z ciałem? Ponieważ dusza ludzka w tajemniczy sposób połączona jest z ciałem. Nie przez „sklejenie” dwóch klocków, lecz bardziej na zasadzie roztworu. Ciało wpływa na ducha, a duch na ciało. Dlatego przyjemności cielesne ze względu na swą intensywność stosunkowo szybko odcinają człowieka od tego, co niewidzialne. Przyjemność cielesna, która występuje z brzegów jak rzeka podczas powodzi, a także niepokój, z wycinka rzeczywistości czynią chwilowo wszechświat. Człowiek goniący tylko za upojeniem, sytością albo pełen lęku o siebie już nic innego nie widzi. Wydaje mu się, że to już wszystko.
Ciekawe, że w dzisiejszej Ewangelii Jezus przestrzega oczekujących na Niego uczniów przed tak „prymitywnymi” zagrożeniami jak obżarstwo, pijaństwo i lęk o przyszłość. Czyżby już wtedy chrześcijanie mieli z tym szczególny problem? Czy to nie przesada, żeby w ogóle zwracać im uwagę na tak przyziemne pokusy?
Wszystkie trzy zagrożenia, o których mówi Jezus, odnoszą się do ciała. Św. Łukasz używa greckiego wyrażenia „merimnas biotikas” . Chodzi o troski związane z życiem biologicznym. Nadmiar w przypadku cielesnych przyjemności i trosk zwykle jest już grzechem. Czy można grzeszyć nadmiarem w przypadku miłości? Owszem, w pewnym sensie można. Gdy człowiek pod wpływem fałszywej motywacji zacznie się spalać dla innych, gdy na modlitwę będzie poświęcał tyle czasu, że kompletnie zapomni o innych lub osiągnie skrajne wyczerpanie. Przyznajmy jednak, że tutaj nadmiar aż tak nam nie grozi.
Cały nasz „niepokój” podczas oczekiwania na Pana powinien sprowadzić się do tego, aby nasze serce nie stało się ociężałe. Czym tutaj jest serce i czym ociężałość? Serce to oczywiście nie nasze uczucia, lecz istota naszej osoby. Greckie słowo „barynthosin”, które przywołuje św. Łukasz, oznacza dosłownie serce „przeładowane”. Kojarzy się to ze statkiem zanadto zanurzonym od towarów tak że podczas sztormu łatwo może zatonąć. Ale również gdy człowiek zje i wypije za dużo, czuje się niezdatny do jakiegokolwiek ruchu, myślenia i pracy. Jego organizm słabnie, bo zajęty jest trawieniem.
Jak to połączyć z sercem, które nie ma tutaj znaczenia literalnego, lecz przenośny? Obżarstwo czy pijaństwo obciąża nie tylko ciało, ale i ducha. Tak się dzieje, gdy człowiek z ziemi i rzeczy stworzonych czyni sobie niebo.
Przyjemności cielesne, które przestają spełniać swoje zadanie – zwykle powinny być tylko znakiem nasycenia różnych potrzeb – a w oczach człowieka zamieniają się w namiastkę boskości, po prostu doprowadzają go do odcięcia od jego duchowej „części”. Na początku, gdy pragnie się ich dla nich samych, jawią się jako szczyt szczęścia, a gdy już człowieka przesycą i zniewolą, wtedy dopiero budzą się w nim „duchy”. Niekoniecznie dobre. Rodzi się poniżenie, upodlenie, poczucie, że jest się nikim. A miało być tak pięknie. Oczywiście, duch dobry też stara się przebić przez skorupę zniewolenia, odsłaniając jakieś światełko nadziei.
Myślę, że Jezus w tej przestrodze chce nam ponownie uświadomić istotę grzechu. Nie polega on jedynie na przekroczeniu pewnej miary, lecz na postępującym wyobcowaniu i „usychaniu” człowieka. Wnikliwie opisuje ten duchowy mechanizm św. Teresa z Avili na wstępie „Twierdzy wewnętrznej”, gdzie wyjaśnia, na czym rzeczywiście polega dramat ludzkiego grzechu. Otóż hiszpańska doktor Kościoła widzi w sercu każdego człowieka bijące Źródło lub promieniujące Słońce. Te obrazy wskazują na Boga, który już w chwili stworzenia zamieszkał w człowieku. Dzięki Niemu w ogóle żyjemy. Ale to Słońce ma stopniowo przenikać i przeobrażać nas w miarę upływu lat na coraz bardziej podobnych do Niego. Co się jednak dzieje, gdy człowiek zgrzeszy?
„Dusza pogrążona w grzechu nie przepuszcza do siebie tego Bożego blasku, podobnie jak kryształ gęstą i ciemną pokryty zasłoną, choć go wystawisz na słońce i słońce go promieniami oświeca, nie rozjaśni się przecież jego blaskiem i światłości jego w sobie nie odbije”. Teresa dodaje, że grzech nie niszczy w nas Słońca, czyli Boga, ale dla takiej duszy wszystko wygląda tak „jakby tego Słońca nie było, bo nie może już mieć w nim udziału i życia z niego czerpać”. Grzechy ciała właśnie dlatego, że bardzo skupiają na tym, co czuć, oddalają coraz bardziej od Boga, którego nie da się odczuć. Nie dopuszczają do tego, aby w naszych postawach i czynach ujawniło się światło Boga. Bo tam Go dopiero widać, a nie w uczuciach.
Diabeł nie tyle skłania nas do jakichś strasznych czynów, ale robi wszystko, żeby utrudnić lub zamknąć nam dostęp do łaski Boga, do Źródła. Z punktu widzenia piekła największa „katastrofa” dzieje się wtedy, gdy człowiek świadom swej zależności z wdzięcznością i radością przyjmuje Boże dary. Życie biologiczne i przyjemności cielesne są też darem Boga, ale to dopiero pierwszy stopień. Nasze ciało jest jak naczynie, brama, przez którą ma płynąć do nas „więcej” miłości, energii i dobrej motywacji. Natomiast ociężałe serce jest niezdolne do przyjęcia tej zupełnie innej porcji Bożej miłości, a wskutek tego oporne na budowanie relacji, bo za bardzo uwiązane jest do własnego spełnienia i przyjemności. Nie ma już przestrzeni, aby wpuścić do serca kogoś innego.
Chrześcijanin je, pije i używa rzeczy nie tylko po to, by jeść, pić i korzystać. Czekający na Pana wie, że te czynności podtrzymujące życie i czasem dające przyjemność mają służyć budowaniu relacji. Różnica w stosunku do niechrześcijan czy niewierzących nie polega na tym, że chrześcijanie jedzą coś specyficznie innego, że ubierają się inaczej i wykonują inne prace niż pozostali. Odróżnia ich to, że używanie tych rzeczy ma głębszy sens, związek z dojrzewaniem do wieczności. Są one środkiem, a nie celem samym w sobie. Chrześcijanin nie daje sobie wmówić, nawet jeśli czasem upada i przyjemności ciała go „poniosą”, że to już wszystko, czego człowiek może na tym świecie oczekiwać.
Dariusz Piórkowski SJ