Niepoprawny Jezus i agresja
Kiedy Jezus przyszedł do Nazaretu, przemówił do ludu w synagodze:
„Lekarzu, ulecz samego siebie; dokonajże i tu, w swojej ojczyźnie, tego, co wydarzyło się, jak słyszeliśmy, w Kafarnaum«”(Łk 4, 23).
„Ewangelia to Ogień gorejący w tworzywie ludzkim, które może być nawet miernej jakości” (Andre Manaranche).
Kto z nas lubi wszczynać konflikty lub być ich ofiarą? Raczej staramy się ich wystrzegać, bo instynktownie odbieramy je jako zagrożenie. Mimo tego nie sposób ich w życiu uniknąć. A poza tym, konflikt konfliktowi nierówny. Jedne rzeczywiście rujnują to, co w nas i pomiędzy nami dobre. Inne zadają cios naszej pysze i bez ceregieli obnażają duchowe zniewolenie. Tych pierwszych należy się bać jak ognia. Bez tych drugich rozwój na drodze wiary jest niemożliwy.
W dzisiejszej ewangelii czytamy, że Jezus sprowokował konflikt wśród swoich rodaków. Mieszkańcy Nazaretu stosunkowo szybko przeszli od błogiego zachwytu nad Jego słowami do histerycznej nienawiści, pod wpływem której usiłowali Go zabić. Dokładnie to samo wydarzy się za niespełna trzy lata, tyle że ze skutkiem śmiertelnym. Cóż takiego stało się w nazaretańskiej synagodze?
Myślę, że słuchaczy najbardziej zdenerwowała wolność Jezusa. Najpierw Chrystus wyczuł w nich pewnego rodzaju samozadowolenie, co podkreśla odwołaniem do przysłowia. Postawę mieszkańców można by tak ująć: „Nie wiemy, jak tam u ciebie, ale u nas wszystko w porządku. My lekarza nie potrzebujemy. Ewentualnie gdybyś tu osiadł i założył lokalne centrum uzdrowień, to by w końcu o nas lepiej mówili”. Wiemy z Ewangelii według św. Jana, że Nazaret zbyt pochlebnej prasy wówczas nie miał. Równocześnie Jezus odczytał w ich sercu potrzebę cudu „na żądanie”. I nie przystał na tego typu roszczenie. Podobnie jak Herod podczas procesu, Nazareńczycy chcieliby „zobaczyć jakiś znak zdziałany przez Niego” (Por. Łk 23,8). Zapomnieli jednak, że to wiara i rzeczywista potrzeba, a nie zachcianka, czynią cuda. Jezusowi nie chodziło o poklask, lecz o przemianę człowieka. Dlatego ujawnił niewiarę swoich rodaków, która stanowiła największą przeszkodę w przyjęciu przychodzącego wyzwolenia od zła i grzechu.
Podchodząc do sprawy zdroworozsądkowo można by jednak zarzucić Jezusowi, że sam sobie napytał biedy. Przecież gdyby był „rozsądniejszy”, mógł wszystko rozegrać z większą oględnością i roztropnością. Czy nie powinien był po prostu wyjść z synagogi bez mówienia czegokolwiek, wiedząc, że i tak nic nie wskóra? Po co jątrzyć, dosypując soli do rany? Czy trzeba było aż takiego wybiegu, by przywoływać pogan i stawiać ich wiarę za wzór? Jak tu się dziwić reakcjom słuchaczy, skoro Jezus wytknął im, że nie wierzą? I tak Go wyrzucili, a nawet próbowali go strącić ze skały, po co więc całe to zamieszanie?
Takie „trzeźwe” myślenie powoduje, że sporo ludzi (także ochrzczonych) nie przyjmuje Ewangelii albo wykrawa z niej to, co im pasuje. Naucza o tym sam Jezus w przypowieści o siewcy. Ledwo słuchacze usłyszą słowo, „zaraz przychodzi szatan i porywa to, co zasiane w ich sercu” (Mk 4, 15). Jak to się dzieje? Diabeł wykorzystuje zdrowy rozsądek i powierzchowność.
Otóż Chrystus nie przyszedł powiększyć w świecie obszaru świętego spokoju, za którego parawanem chętnie ukrywamy nasze wady i gnuśność. Poddanie się logice świętego spokoju sprawia, że zamiatamy trudne sprawy pod dywan. W pracy, w Kościele, w rodzinach, we wspólnotach zakonnych. Ile zła dzieje się w świecie i w Kościele, ponieważ o pewnych rzeczach się nie mówi, a o pewnych aż za dużo się kłapie tylko że za plecami. Nie zwraca się uwagi, chociaż mamy świadomość, że coś nie gra. Wewnętrzne zniewolenie każe nam trzymać język za zębami, aby nie podpaść, nie zostać napiętnowanym, nie stracić posadki lub jakiegoś przywileju. Ile dobra nie dochodzi do skutku, bo paraliżuje lęk przed oceną i wyśmianiem! A przy tym zasłaniamy się zdrowym rozsądkiem i twardym realizmem życia. Skupiamy się wyłącznie na naszych słabościach, ulegamy lenistwu, porównując się z innymi, tłumacząc się, że nie można być naiwnym, bo zostaniemy z niczym. Dlaczego tak się dzieje? Bo jesteśmy przywiązani do różnych dóbr, które uważamy za bezcenne. I idziemy wtedy na ustępstwa.
Demaskujące działanie Jezusa jest realizacją słów, które padły w tej samej synagodze. Ogłosił bowiem, że przyszedł „więźniom głosić wolność, a niewidomym przejrzenie” (Łk 4, 18). I na oczach mieszkańców Nazaretu ta terapia zaczęła działać. Oj, jak to zabolało. Bo tu nie chodzi o otwarcie rzymskich więzień i uleczenie wszystkich niewidzących w Izraelu, lecz o duchową niewolę i ślepotę. Sęk w tym, że do istoty ślepoty duchowej należy jej… niewidzenie. Więzień grzechu może czuć się całkiem dobrze. Wydawałoby się, że powinno być odwrotnie. Naiwnością byłoby jednak sądzić, że wyzwolenie, które przynosi Jezus, przyjmuje się zawsze z otwartymi rękami. Gdyby tak było, większość Kościoła chodziłaby już w aureolach. Zazwyczaj sądzimy, że to inni potrzebują zmiany, zdyscyplinowania i oczyszczenia. Gdy jednak ten pozorny stan zadowolenia słowo Boże wydobędzie na światło dzienne, do czego odważył się Chrystus w Nazarecie, natychmiast uruchamiają się mechanizmy obronne. Niby było fajnie, na zewnątrz cacy, a wewnątrz niewiara i ogromne pokłady agresji. Człowiek z baranka zmienia się w wilka. I jak poświadcza ewangelia, nie zawsze źródło agresji tkwi w tym, ku któremu jest ona skierowana.
Naczelną zasadą życia Jezusa nie było utrzymanie świętego spokoju za wszelką cenę. Dlaczego? Ponieważ był wolny, nieprzywiązany w sposób niewłaściwy do niczego. Mówił, co uważał za słuszne, nie obawiając się ludzkich reakcji. Nie lubił konformizmu. Nie dostosowywał się do ludzkich oczekiwań i okoliczności jak kameleon czy bohater filmu Woody Allena „Zelig”.
Wolny człowiek, wie kim jest i po co żyje. Nie obezwładnia go lęk, że utraci uznanie wśród ludzi. Wolnemu człowiekowi nie jest też obojętne, co się dzieje wokół niego. Wyraźniej widzi też pogmatwanie zła i pozory dobra. Ale wolność oznacza także pozostawienie czegoś, zrzeczenie się, stratę. Nie będziemy wolni wewnętrznie, jeśli bezwzględnie zależeć nam będzie na pozycji i podobaniu się innym. Nie można być wolnym i równocześnie wszystko mieć, nie tylko w znaczeniu materialnym. Jezus wiedział, co jest jego prawdziwym skarbem – Ojciec, dlatego wszystkie inne rzeczy uznawał za relatywne. Jeśli nie wiemy, co jest naszym skarbem, to wtedy potencjalnie jest nim wszystko. W zależności od tego, jaki rodzaj gratyfikacji otrzymujemy w danej chwili. Jeśli Bóg próbuje nam odebrać te przywiązania, ostrzeliwujemy Go z zamkniętej twierdzy. Gdy napotyka opór, idzie dalej, nie zmuszając do swojej wersji pokoju, który daje Duch. Bo jeszcze nie nadeszła właściwa chwila.
Dariusz Piórkowski SJ