Czy Bóg chce, byśmy płakali?
„Błogosławieni wy, którzy teraz płaczecie, albowiem śmiać się będziecie” (Łk 6, 21b).
„Miłość bez samotności byłaby nieprawdą. Samotność bez miłości byłaby rozpaczą” (ks. Jan Twardowski)
Błogosławieństwa (i u Łukasza lamenty nad bogatymi) są wielkim wyzwaniem dla naszego umysłu. Ich dosłowna lektura zwykle doprowadza do wyciągnięcia niewłaściwych wniosków w stylu: nic nie zmieniajmy, przyjmijmy rzeczywistość taką, jaką jest, ponieważ cierpiąc otrzymamy nagrodę. Jakby ludzkie cierpienie było środkiem do szczytnego celu. Nic z tych rzeczy. Wobec takiej perspektywy może zrodzić się w nas jedynie zrozumiały opór, a nawet bunt.
Boskie życzenia szczęścia istotnie przeczą zdrowemu rozsądkowi. Są paradoksami. W naszej kulturze pociecha często kojarzy się z powiększaniem różnych form przyjemności, a Jezus twierdzi, że pocieszeni będą ci, którzy się smucą. Jak smutek może łączyć się z przyjemnością? Czy w obecnym świecie pokój zaprowadza się zawsze dialogiem i pójściem na ustępstwa? Czy nie jest on wymuszany siłą, ekonomicznym szantażem i manipulacją? Wydaje mi się, że Jezusowi zależy na sposobie, za pomocą którego próbujemy rozwiązywać problemy tego świata i ustosunkowaniu się do własnej bezsilności.
Klasycznym przedstawicielem powierzchownej interpretacji błogosławieństw jest Friedrich Nietzsche, który zarzucił Jezusowi, że popiera słabość, biedę i przeciętność. Jego zdaniem, Ewangelia promuje moralność dla niewolników. Inni mistrzowie podejrzeń twierdzili, że Jezus i w ogóle chrześcijaństwo, obiecując niebo dla ubogich, podtrzymują niesprawiedliwość na ziemi.
Zwróćmy jednak uwagę, że Jezus nigdzie nie chwali ubóstwa, płaczu, smutku i wszelkiego rodzaju cierpienia, lecz mówi o ludziach ubogich, czyli głodnych, płaczących, pogardzanych. Jego miłosierdzie kieruje się w stronę osób, ale nie wynosi pod niebiosa niedostatków, które ich dotykają. Bóg kocha ubogich, a nie ludzką nędzę. Kiedy Jezus rozmnaża chleb, przemienia wodę w wino, sprawia obfity połów, zawsze daje w nadmiarze. Bóg pragnie ludzkiego szczęścia i obfitości, lecz nie zmienia cudownie ziemi w raj.
Jedno trzeba wszakże przyznać krytykom Jezusa. Rozpoznali w Nim specyficznego rewolucjonistę, radykalne zagrożenie dla dotychczasowego porządku. Słusznie ocenili, że zasady rządzące królestwem Bożym stoją często w opozycji do niektórych wartości tego świata, bo nie wszystko jest w nim sprzeczne z Bogiem. Podminowują ludzką pychę i strącają z piedestału „superczłowieka”, który zna lepsze recepty na naprawę siebie i świata.
„Biada” skierowane do tych, którzy żerują na ludzkiej biedzie, potwierdza, że Jezus nie „konsekruje ubóstwa” (A. Pronzato). Życie w skrajnym ubóstwie i niezaspokojonych podstawowych potrzebach jest złem. Ewangelia nie piętnuje też bogactwa jako takiego, lecz zły sposób jego zdobywania i obchodzenia się z nim.
Chcąc więc przybliżyć się do tajemnicy błogosławieństw, musimy przede wszystkim założyć, że nie są one przykazaniami. W ten sposób zbyt pospiesznie odczytuje je jedynie kościelny moralizm. Błogosławieństwa nie mówią o tym, co powinniśmy robić. Jezus w żadnym wypadku nie każe nam być smutnymi, nieśmiałymi czy głodującymi, jakby to sam smutek, głód i ubóstwo gwarantowały szczęście. Mielibyśmy wtedy do czynienia z jakimś potwornym Bogiem, który żąda cierpienia dla niego samego, aby później człowieka obdarzyć swoimi względami. Jeśli Nietzsche miał na myśli takiego Boga, to ja też dołączam do jego krytyki.
Poza tym, nie zrozumiemy błogosławieństw, jeśli nie uznamy, że Jezus odrzuca wszelkie siłowe rozwiązania. Podczas Męki nie stawia oporu oskarżycielom i oprawcom, używając przemocy. Ale równocześnie nie poddaje się rezygnacji, rozpaczy i obojętności. Cały czas zachowuje godność. Dlaczego? Bo wierzy, że Ojciec jest z Nim. Dlatego nie twierdzi, że jest nikim. Do końca próbuje ratować nie tylko swoich uczniów, ale nawet tych, którzy wyrządzają Mu krzywdę. Odzywa się do nich, stawia im pytania, upomina. Jego błogosławieństwa nie są więc żadną abdykacją wobec potęgi zła, krzykiem bezsilności i zobojętnieniem na los cierpiących i doświadczających braków, lecz absolutnym zaufaniem Bogu.
Ciekawe, że Mahatma Gandhi był pod wielkim wrażeniem błogosławieństw Jezusa. W swojej autobiografii wspomina, że lektura Kazania na Górze podczas jego pobytu w Anglii „dotknęła jego serca”. Szczególnie urzekło go przykazanie Jezusa, aby nie oddawać złem za zło. Ze smutkiem zaobserwował jednak, że sami chrześcijanie nie żyją tym zaleceniem. Gandhi, podobnie jak Chrystus, również nie popierał przemocy w walce o wolność i nie twierdził, że nic nie należy robić, tylko cierpieć i czekać. Przeciwnie, uważał, że cierpienie jest konieczne, jeśli porzuca się przemoc. Wtedy trzeba znosić trudną sytuację, ale równocześnie stawiać bierny opór, protestować i rozmawiać.
Słowa Jezusa odnoszą się zarówno do obecnego stanu („teraz”) jak i są ukazaniem końcowego efektu długiej drogi przemiany, kiedy to człowiek żyje już „nowym sercem”. Błogosławieństwa odsłaniają głębię serca Jezusa, ukazują, kim w swej istocie jest Bóg. Ten, który wszystko ma, jest równocześnie ubogi. Jak to pojąć? W Bogu istnieje ciągła wymiana dobra. Żeby przyjąć, trzeba wyciągnąć ręce. Ojciec, Syn i Duch Święty ciągle obdarowują się wzajemnie. Ponadto, Bóg potrafi współczuć, współcierpieć, okazywać cierpliwość. Dlatego tylko potrzebujący mogą przyjąć Go do swego życia. Syci, samowystarczalni i zadowoleni z siebie sądzą, że niczego już nie potrzebują. Chrystus był od początku człowiekiem błogosławieństw, podczas gdy my ciągle jesteśmy w drodze do tego celu.
Nie chodzi więc o to, by nie przeciwdziałać ludzkiej biedzie i cierpieniu. Dziwi mnie, jak wybiórczo Nietzsche czytał Ewangelię. Przecież sam Jezus spieszył z pomocą chorym, głodnym, opuszczonym i wykluczonym. Taką misję pozostawił swoim uczniom. Na sądzie zapyta wszystkich o czynną i konkretną miłość okazaną braciom i siostrom w potrzebie. Bóg rzeczywiście stoi po stronie cierpiących, ofiar niesprawiedliwości, wyzysku i ludzkiego egoizmu, ale nie odwołuje się, wbrew naszym oczekiwaniom, do magicznych rozwiązań i rewolucji z bronią w ręku. Gdy Jezus mówi o głodzie i płaczu, nie ma na myśli chwilowego braku, lecz pewien stan wołający o pomstę do nieba. Jego solidarność z biedą człowieka jest nauką, aby nie poddawać się bezsilności i rozpaczy w sytuacjach, kiedy po ludzku niewiele da się już zrobić.
Dariusz Piórkowski SJ