Coś za coś i wszystko za nic
„Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was prześladują” (Łk 6, 27).
„Miłość nie jest wymianą, ale darem” (Silvano Fausti SJ).
Różnie można osłodzić sobie „niewygodną” mowę Jezusa o miłości nieprzyjaciół. W głowie niemal na zawołanie mogą otworzyć się „pliki”, które zaserwują nam uspokajający balsam. Na przykład taki, że miłość nieprzyjaciół to domena świętych, wybranych, wyjątkowych. Szeregowi wierzący żyją w innym świecie. Żądanie, aby kochać wrogów jest utopijne. Jeśli ten chwyt nie zadziała, może pojawić się bardziej wysublimowana i „naukowa” pokusa, czyli argument z egzegezy. Utrzymuje on, że nie należy tych zaleceń traktować dosłownie, wszak Pan Jezus mówił, aby wyłupić sobie oko, jeśli staje się ono powodem do grzechu, a przecież nikt tak nie robi i nie powinien, bo to przenośnia.
A jednak język Ewangelii posiada różne warstwy. Przypowieści są od tego, by pobudzić naszą wyobraźnię, zmusić do myślenia i odsłonić nam rąbek tajemnicy Królestwa Bożego. Obrazy i porównania również domagają się interpretacji. Ale nauczanie moralne jest nieco innej natury. To język prawa, a nie literatury. Cóż można wykombinować, jakie obejście znaleźć, kiedy słyszymy przykazanie: „Nie cudzołóż” albo „Przebaczajcie sobie nawzajem”. Stosowanie egzegetycznych wywijasów, rozgraniczeń i dociekań, czy zawsze wolno, a może tylko w niektórych wypadkach jest chyba nie na miejscu. Natomiast pojawia się tu inna trudność. O ile przypowieści sprawiają nam kłopot w zrozumieniu ich przesłania, bo odsłaniają rzeczywistość nie z tego świata, miłość nieprzyjaciół, którą głosi Chrystus, wydaje się niemożliwa do wdrożenia w życie. Bo to prawda. Z natury jesteśmy do niej niezdolni.
Już sam fakt, że Jezus wzywa swoich uczniów do miłości, którą kocha sam Bóg, powinien nas zaintrygować. Któż z nas może się wspiąć tak wysoko? Nikt. Tej miłości nie wysysamy z mlekiem matki. Nie jest ona produktem silnej woli i efektem solennych postanowień. To miłość boska, którą Duch Święty powoli i stosownie do naszych pragnień oraz stopnia opustoszenia serca, wlewa do naszego wnętrza.
Wszyscy rodzimy się ze zdolnością do miłości, która daje coś za coś, quid pro quo. Większość relacji w naszym świecie oparta jest głównie na tej regule. Jak wezwanie Jezusa do pożyczania bez oczekiwania zwrotu brzmi w naszych czasach, kiedy banki, ZUS, urzędy skarbowe ścigają nas za najmniejszą zwłokę w spłacaniu długów i uiszczaniu rachunków, chociaż nikomu nie zaszkodziłaby odrobina wyrozumiałości? Czy nasz obecny świat przetrwałby, gdybyśmy wszystko oparli na dobrowolności? Byłoby to możliwe, gdyby wszyscy tryskali uczciwością, wdzięcznością i wielkodusznością. Ale tak nie jest. Miłość wymienna sama w sobie nie jest zła, ale może porazić ją zaborczość i kalkulacja. Bóg chce, abyśmy nie kierowali się tylko tym rodzajem miłości, która wygląda niczym kontrakt. Już miłość rodziców do dzieci nosi wyraźne znamiona bezinteresowności. Poświęcają dla nich wiele, nie wiedząc, czy „coś” z tego będą mieli.
W związku z tą trudną nauką Chrystusa zrodziło się we mnie kilka pytań. Jeśli miłość dochodzi do szczytu, gdy kochany na nią w ogóle nie zasługuje, a kochający nie tylko nie otrzymuje żadnej gratyfikacji w zamian, lecz spotyka się z wrogością i odrzuceniem, to co ze „zwykłą” miłością, która wypełnia większość naszych dni? Sam Jezus potwierdza, że łatwiej daje się tym, którzy są dla nas dobrzy, doceniają nas i cieszą się naszą obecnością. Wtedy spontanicznie chcemy się im odwdzięczyć, a nawet dać znacznie więcej. Nagle przybywa nam motywacji i siły, aby oddać im swój czas, energię i talenty. Ten rodzaj miłości, która polega na wymianie darów i życzliwości, kształtuje nasze relacje rodzinne, małżeńskie, przyjacielskie. Czy jest ona gorsza niż miłość nieprzyjaciół? W żadnym wypadku. Przecież cały wysiłek Boga pracującego w tym świecie i w duszach ludzkich zmierza do tego, byśmy miłowali się wzajemnie.
Miłość nieprzyjaciół nie jest punktem wyjścia, lecz dojścia. Sądzę, że niezwykle trudno byłoby pokochać nieprzyjaciół, jeśli wcześniej, i często równocześnie, nie doświadcza się miłości akceptującej. Bóg zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Tych, którzy Jego kochają, On też kocha. Prawdziwa miłość nie wydarza się dopiero wtedy, gdy przestaje pragnąć właściwej odpowiedzi i wzajemności. Jest też wtedy, gdy cieszy się odpowiedzią. Ale to nie koniec. Boska miłość, w której mamy udział, kocha nawet wtedy, gdy odpowiedzi nie ma lub, gorzej, gdy jest ona nieprzychylna. To papierek lakmusowy chrześcijaństwa.
Jeśli jednak Bóg kocha nie licząc na pozytywną odpowiedź człowieka, jeśli kocha także tych, którzy Go nienawidzą, to dlaczego wymaga od nas zachowywania przykazań? Jeśli my nie mamy spodziewać się odpłaty, to dlaczego Bóg wzywa, aby miłować Go całym sercem, umysłem, duszą i mocą, jakby potrzebował naszej wzajemności? To właśnie miłość nieprzyjaciół rzuca najrozleglejszy snop światła na motywację, która stoi za naszym postępowaniem. Dlaczego Jezus zobowiązuje nas do miłości nieprzyjaciół? Ponieważ kocha ich Bóg. Ale co to znaczy, że ich kocha? Pragnie ich dobra. Nie przekreśla. Nie skazuje z góry na piekło. Jedynym motywem, który może nas skłonić do miłości wroga jest pragnienie jego dobra i zmiany. Gest miłości z naszej strony może okazać się dla niego przełomem. Oczywiście, takie podejście zakłada wiarę w człowieka i inne spojrzenie najpierw na siebie, a potem na złe postępowanie lub w ogóle inność człowieka, która czasem bardziej nas drażni w bliźnich niż jego grzechy i wady. Każdy z nas, jeśli mu się noga powinie, chciałby, aby uwzględniono jego słabość, okoliczności łagodzące, by nie patrzeć na niego jak na potworą. Bóg widzi w swoich wrogach ofiary, które wprawdzie dały przyzwolenie na zło i nie są bez winy, ale jednak działały w zaślepieniu i niewiedzy. Żyje nadzieją na ich nawrócenie. A gdy denerwuje nas inność, może zbyt wąsko postrzegamy bogactwo i różnorodność stworzenia. Wszystko chcielibyśmy sprowadzić do jakiejś płaskiej jedności i jednolitej masy. Bóg cieszy się nieskończoną rozmaitością stworzeń…
Pozostaje jeszcze jedno pytanie. Kto jest moim nieprzyjacielem. Wbrew pozorom, może nim stać się czasowo lub na dłużej osoba bliska: żona, mąż, przyjaciel, współbrat zakonny, siostra w klasztorze. Przez kilka lat niby wszystko było w porządku, a tu nagle coś zaczyna nas w niej denerwować, jakaś słabość, wada, sposób bycia, charakter. Nie potrafimy wytrzymać na jej widok. Najchętniej byśmy się nie spotykali. Nic dziwnego, że kiedy św. Paweł pisze o wzajemnych relacjach chrześcijan, zachęca, abyśmy podchodzili do siebie z „z cierpliwością, znosząc siebie nawzajem z miłością” (Ef 4, 2).
Często powoduje nami niezwykle romantyczna koncepcja miłości, sprowadzona do uczuć. Jednak według Nowego Testamentu znoszenie z cierpliwością czegoś przykrego w innych i nieodpłacanie złem za zło to już miłość, choć jeszcze niepełna. Jest to siła, która powstrzymuje przed uzewnętrznieniem tego, co w nas najgorsze, co pragnie niszczyć, podporządkować drugiego, wydrzeć to, co, jak nam się wydaje, należy do nas lub nam się należy. Więc zanim sparaliżuje nas strach wobec potencjalnych prześladowców, których mielibyśmy pokochać, najpierw należy zacząć od naszych domów, wspólnot i parafii. To najlepszy poligon ćwiczebny dla różnych form miłości. Także tej do nieprzyjaciół.
Dariusz Piórkowski SJ