Zwycięzca śmierci piecze ryby
„Rzekł do nich Jezus: ”Chodźcie, posilcie się!” (J 21, 12).
„Pozwolić Bogu, by w nas działał – oto jest chrześcijańska ofiara” (J. Ratzinger).
Ponieważ Zmartwychwstanie wydaje nam się kosmicznym wydarzeniem w sensie dosłownym i przenośnym, bardzo łatwo odseparować je od obecnego życia. Chociaż podczas Wigilii Paschalnej śpiewamy w Orędziu Wielkanocnym o nocy, „w której się łączy niebo z ziemią, sprawy boskie ze sprawami ludzkimi”, to jednak łatwo można uznać tę wspaniałą nowinę za wyłącznie literacką metaforę. Oddzielanie codzienności od życia duchowego to dość częsta pułapka. Ten wielki hymn radości pokazuje, że między sprawami boskimi a ludzkimi istnieje pokrewieństwo, ścisły związek. I to nie tylko między tymi wzniosłymi. Zmartwychwstanie ocala, oczyszcza i wynosi to, co Bóg już stworzył, co jest dobre i szlachetne wśród ludzi, począwszy od jedzenia, picia i mycia. Zmartwychwstanie to potwierdzenie, że Wcielenie Syna Bożego nie było jedynie sprawą funkcjonalną, krótkoterminową akcją dla osiągnięcia wyższych celów. A potem wszystko stało się wyłącznie duchowe. Właśnie o tym opowiada dzisiejsza Ewangelia.
Rzecz dzieje się w Galilei. Nad jeziorem. Apostołowie powrócili z Jerozolimy, po części zdruzgotani, ale także dlatego, że sam Zmartwychwstały polecił im udać się do ich małej ojczyzny. Właśnie tam zamierzał się im ukazać, aby wzbudzić wiarę, aby podnieść ich i pocieszyć. A robi to w zadziwiający i zarazem prosty sposób.
Czytamy, że uczniowie będąc razem wpadają na pomysł, by łowić ryby. Czy próbują wrócić do dawnego stylu życia? Czy w ich decyzji należy widzieć niepoprawne zachowanie czy wręcz porzucenie dotychczasowego powołania? Nie uderzałbym zbyt pospiesznie w tak wielkie dzwony. Raczej nie wiedzą, co począć, trwając w stanie zawieszenia i specyficznego zagubienia. Przecież widzieli Chrystusa już dwa razy. A może po prostu chce im się jeść, a ryby jako żywo z nieba nie spadają.
Zabierają się więc do roboty, ale tej nocy niewiele z tego wychodzi. Puste ręce, zmęczenie, dalsze pogłębienie kryzysu. Nawet to, czego się dobrze nauczyli, nie przynosi zadawalającego efektu. Nota bene, rybakowi powinno być łatwiej wierzyć. Nigdy bowiem nie wie, czy z odmętów wodnych wydobędzie jakąkolwiek rybę. I właśnie wtedy o brzasku przychodzi do uczniów Jezus. Zamiast ganić ich za to, że wrócili do rybołówstwa, najpierw pyta (jakie to ludzkie) czy mają coś na śniadanie. Ich negatywna szczera odpowiedź wyraża smutek. Chrystus każe im zarzucić sieci. Włącza się w ich pracę, choć ich nie wyręcza. Czyni ich wysiłek owocnym.
Ale to nie wszystko. Przed swoją Męką Jezus jak niewolnik myje uczniom nogi. Po Zmartwychwstaniu jak ojciec i matka dostrzega, że są oni głodni. Sam przygotowuje im posiłek. Wspólnym mianownikiem obu czynności jest służba. Czy to nas nie zadziwia, że „sposób”, w jaki Chrystus ukazał się swoim uczniom, należy do najczęstszych ludzkich obowiązków, jakim jest dawanie innym jedzenia? Czy każdego dnia nie robią tak miliony rodziców, karmiąc i troszcząc się o swoje dzieci? Kto by przypuszczał, że właśnie taką drogą Chrystus dotrze do serc swoich uczniów. Być może to nie pierwszy raz, kiedy rozpalił ognisko i przyrządził uczniom coś do jedzenia.
Na ogół nie jesteśmy skłonni widzieć w zaspokajaniu fundamentalnych ludzkich potrzeb czegoś niezwykłego. Przeciwnie, zdaje nam się, że nie ma w nich niczego szczególnego. Bo tu nawet nie chodzi o samą czynność, lecz ducha, który popycha nas do jej wykonania. Co więcej, wśród wierzących i innych ludzi króluje czasem takie dziwne przekonanie, że znaczące osoby jak Pan Jezus, prezydent, papież nie powinny wykonywać pewnych prozaicznych czynności: sprzątać, gotować, prać, myć, zamiatać. Jakoś nie przystoi – sądzą. Przecież wyznaczono im inne zadania. Po części racja. Trudno żeby papież codziennie mył długie korytarze w Watykanie. Nie dla tych racji piastuje ten urząd. Ale to nie znaczy, że nie może czasem przetrzeć podłogi czy wyprać swoich ubrań. Zwłaszcza, że Chrystus – Pan, Zwycięzca śmierci i szatana, syn Boga – wszedł w rolę matki i ojca, i wielu innych osób, które robią to każdego dnia, by Jego dzieci, jak sam nazwał apostołów, mogły coś przegryźć z samego rana. To śniadanie po nieprzespanej nocy i zerowym połowie, było spotkaniem i objawieniem miłości.
Zmartwychwstały potwierdza, że wielkość nie tkwi w panowaniu, lecz w służbie. A ta wyraża się często tak prosto, że aż skłonni jesteśmy tej prostoty nie zauważać. Miłość chcielibyśmy widzieć w podniosłych sprawach. Jednak ta sama miłość przenika całą masę ludzkich spraw, które wcale nie wydają się wielkie. Kto z cierpliwością je wykonuje, chociaż czasem odczuwa zmęczenie i znużenie, ten staje się wielki.
Oczywiście, jak to u św. Jana w zwyczaju, chodzi nie tylko o biologiczne jedzenie, ale o jakiś ukryty sens. Chleb i ryba to aluzja do znaku rozmnożenia tych dwóch pokarmów dla zgłodniałego ludu. A grupa apostołów na środku jeziora to opis Kościoła i łowienia ludzi. Chrystus chce pokazać, że z morza ciemności i zła można wydobyć ludzi tylko z Jego pomocą. On wskazuje gdzie zarzucić sieci i On daje siłę. Czasem praca ta wydaje się próżna. Zarzuca się i zarzuca, i nic. A czy w powtarzalności obowiązków dnia codziennego od razu widzimy wspaniałe owoce? Czasem człowiek pyta się, co z tego całego wysiłku? Czy karmione i ubrane dzieci wyrosną na ludzi?
Nie da się też nakarmić, umyć, napoić, posprzątać raz na zawsze. Trzeba ciągle ponawiać te same zadania. Głoszenie Ewangelii (nie tylko słowem, ale głównie życiem) rządzi się tym samym prawem. Należy siać, chociaż odzew może być mizerny. Chodzi o to, byśmy byli przekonani, że w tym znoju, zwykłej radości ze spotkania przy stole, mozolnym zasiewie wiary i miłości nie tylko z ambony, ale też w domu rodzinnym, zawsze towarzyszy nam Zmartwychwstały. Nie należy Go odsyłać do nieba. Jeśli nie połączymy w tym życiu spraw ludzkich ze sprawami boskimi, będzie nam trudno odnaleźć się w niebie.
Podczas rekolekcji ignacjańskich pewna osoba rozważając kuszenie Jezusa na pustyni, wyznała mi podczas rozmowy, że nie byłaby w stanie wytrzymać bez jedzenia i picia czterdzieści dni. Odpowiedziałem, że ja też nie. Dodała jednak, pocieszając się, że przecież Jezus był Bogiem. I dlatego – sądziła – dał radę. Nie to co my. Zapytałem ją, gdzie przeczytała o tym, że Jezus nic nie pił. Sprawdziliśmy wspólnie. Ewangelie piszą jedynie o niejedzeniu. Owszem, to szczegół, który łatwo przeoczyć. Jezus był kuszony jako człowiek, a więc mógł przeżyć bez chleba spory kawał czasu. Bez wody szybko by osłabł. Zresztą, pierwsza pokusa dotyczyła chleba, nie wody. Ale jeśli Jezus był tylko Bogiem, to właściwie Zmartwychwstanie też pozostaje bajką nie z tego świata i nie ma związku z naszym życiem. A więc nic się stało.
Dariusz Piórkowski SJ