Kto mi pomógł, gdy cierpiałem?
„Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go” (Łk 10, 33-34).
„Bliźniego, którego widzimy i który depcze nam po piętach, jest znacznie trudniej kochać niż Boga, którego nie widzimy” (Alessandro Pronzato).
W dzisiejszej Ewangelii uczony w Piśmie wystawia Jezusa na próbę. Nie jest szczery. Jeśli człowiek tak podchodzi do drugiego człowieka, to raczej nie szuka prawdy, nie oczekuje odpowiedzi, bo wydaje mu się, że ją już zna. W centrum rozmowy nie pojawia się to, co powie rozmówca. Cała rozmowa przybiera postać niebezpiecznej gry, w której zwycięstwo polega na zepchnięciu drugiego w kozi róg. Trzeba mu udowodnić, że się myli, spowodować jego potknięcie. Ewentualnie pytający chce sprawdzić, czy zdanie drugiego zgadza się z jego przekonaniami. I przesiewa go przez sito własnych poglądów. Pragnie potwierdzenia lub zaprzeczenia swoich racji, nie prawdy. W każdym razie pomimo tego negatywnego nastawienia Jezus traktuje uczonego poważnie.
Z drugiej strony ówcześni Żydzi mogli żywić wątpliwości, kto właściwie jest bliźnim, bo Prawo nie precyzowało dokładnie, o kogo chodzi albo interpretacje znawców Pisma były dość jednostronne. Bliźnim zasadniczo był swój, krewny, krajan, członek grupy, nasz, wyznawca tych samych idei, z kręgu naszej kultury, partii, języka. Prawo dodaje jednak do tej listy obcych i przybyszów, którzy osiedlili się w Izraelu.
Od pewnego czasu zdumiewa mnie bardzo w tej scenie, że uczony w Prawie zdaje się mieć jednak większy kłopot z miłością do bliźniego niż do Boga. W relacji do Boga wszystko jawi mu się jako w miarę jasne i określone. Tutaj uczony dobrze się czuje i orientuje. A przecież jeśli się uczciwie zastanowić nad słowami: „Będzie miłował Pana Boga swego całym sercem, całym sobą, całym umysłem”, to czy rzeczywiście wszystko jest tu proste i łatwe? Tylko pozornie. A jednak w głowie rozmówcy Jezusa większy dylemat powstaje w związku z przykazaniem miłości bliźniego. Oczekuje definicji bliźniego, by umieścić ją w swoim religijnym systemie i tak uzyskać pewność, czy postępuje w porządku. Nie można przecież kochać wszystkich.
To ciekawe, skąd się może brać taka trudność. Najprawdopodobniej stąd, że miłość do Boga bywa sprowadzana tylko do kultu i religijności. Odmówię modlitwę, złożę ofiarę, odprawię post, pójdę w niedzielę do kościoła. I miłość do Boga mam już z głowy. Ci, którzy sądzili i nadal sądzą, że okazują pełną miłość Bogu przez swoje religijne akty, składanie ofiar i modlitwę, zapewne czynili tak ze szczerego serca. Jezus twierdzi, że to nie wystarczy i, jeśli tak można powiedzieć, wbija „klina” między wierzącego a Boga. Jest nim drugi człowiek, a konkretnie miłość do bliźniego. Dopiero wtedy miłość do Boga staje się pełna. To rewolucja. Jeśli religijność nie otwiera oczu na braci i siostry w potrzebie, jeśli krępuje ludzkie odruchy współczucia, to nie tyle sama religijność jest fałszywa, ale jej zbyt wąskie postrzeganie przez chrześcijanina, z gruntu przedchrześcijańskie.
Wiele wskazuje więc na to, że uczony w Piśmie nie trapi się zbyt mocno miłością do Boga, lecz bardziej zajmuje go miłość do samego siebie. Ewangelista ukrywa tę intuicję w stwierdzeniu, że „chciał siebie usprawiedliwić”. Co to znaczy, że człowiek chce się usprawiedliwić? Próbuje się wykręcić, uwolnić od odpowiedzialności, ułatwić sobie zadanie, pójść po linii najmniejszego oporu.
Opowiadając przypowieść o dobrym Samarytaninie, Jezus modyfikuje pytanie z: „Kto jest moim bliźnim?” na „Jak ty możesz okazać się bliźnim dla kogoś”? Nie koncentruje się na tym, komu udzielono pomocy, choć pyta o to uczony w Piśmie, lecz na udzielającym pomocy. Może z pozoru to nieznaczna różnica. Jezus zmienia jednak kierunek patrzenia. Bliźnim jest najpierw ten, kto się zbliża do drugiego i okazuje mu miłosierdzie. Nie chodzi też jedynie o to, by okazjonalnie udzielić pomocy, gdy nagle zjawi się w naszym życiu osoba, której należy pomóc. Bardziej o to, abyśmy uświadomili sobie, że stale jesteśmy bliźnimi dla kogoś, ale nie zawsze chcemy nimi być i aktualizować tę cechę.
Spójrzmy na sprawę z perspektywy osoby poszkodowanej. Skupmy się na pobitym człowieku, zranionym przez zbójców i pozostawionym na pastwę losu, dzikich zwierząt i palącego słońca. Wyobraźmy sobie, że tym nieszczęśnikiem jest każdy z nas. Przywołajmy sobie takie doświadczenie w życiu, kiedy zostaliśmy skrzywdzeni przez jakichkolwiek zbójców – przypadkowe osoby, rodziców, kolegów, współpracowników. Zostaliśmy wyśmiani, zawstydzeni, osamotnieni, odrzuceni, wzgardzeni, zdradzeni, nie mogący się bronić ani wyrazić tego, co wtedy czuliśmy, całkowicie bezsilni wobec własnej rany, pozbawieni nadziei. Jakże to bolesne, paraliżujące doświadczenie, jakie cierpienie. Łaknęliśmy wsparcia i zauważenia jak ów poraniony człowiek wołający całym sobą, aby ktoś zajął się jego ranami. Ale z początku, może nawet trwało to spory szmat czasu, nikt się nie zainteresował. Co więcej, może spodziewaliśmy się, że ktoś bliski nas wysłucha, zrozumie, przytuli, wstawi się za nas. Ale niestety, nic takiego się nie wydarzyło. Przychodzili i przechodzili różni kapłani i lewici, ale omijali nas z daleka, widząc w nas problem i niepotrzebny „uczuciowy” balast. Co więcej, byli i tacy „pocieszyciele”, którzy obarczali nas winą za to, co się stało, próbowali wytłumaczyć zachowanie zbójców, pomniejszali to, co czujemy. Stwierdzali, że nic poważnego się nie stało, że przesadzamy i powinniśmy się wziąć w garść, być twardymi. Może nas osądzili, uznali za mięczaków, aby w ten sposób usprawiedliwić się, nie wyciągnąć ręki, nie nadstawić ucha. W ten sposób jeszcze bardziej pogłębili naszą samotność.
I nagle w naszym życiu pojawił się jakiś obcy, dobry Samarytanin. Zainteresował się. Zbliżył. Wysłuchał. Niewiele mówił wzniosłych rzeczy. Więcej czynił. Opatrzył rany, wziął na ramiona bądź przytulił bez oceniania, trwał przy nas, pielęgnował, pozwalał się wypowiedzieć. Odczuliśmy bliskość i czułość Boga. Doświadczyliśmy, że po świecie nie chodzą tylko lewici i kapłani, którzy udają, że nie widzą, aby nie robić sobie kłopotu. Na świecie są wciąż ludzie widzący, wrażliwi i wspierający.
Takim dobrym Samarytaninem jest najpierw Chrystus, który nie pyta, co jest źródłem naszych cierpień, bólu i osamotnienia. Nie docieka, czy cierpimy z własnej winy czy nie. Wyciąga rękę, chociaż sam nie zna, co to grzech, ale wziął na swoje barki nasz grzech i wszelkie cierpienie, które ludzie zadają sobie nawzajem. Odczuł je w sobie.
Ten, kto sam doświadczył poranienia i opieki ze strony dobrych Samarytan, łatwiej zauważy tych, którzy cierpią podobnie. Chętniej przyjdzie im z pomocą. Być może uczony w Prawie wcale nie uważał siebie za człowieka poranionego i bezsilnego. Przeciwnie, mniemał, że w zasadzie niewiele mu już brakuje, skoro Boga już kocha całym sercem, ale jeszcze pozostaje ten nieszczęsny bliźni, z którym nie wiedział, co począć.
Dariusz Piórkowski SJ