Chrześcijaństwo na pół gwizdka

Wielkie tłumy szły z Jezusem. On odwrócił się i rzekł do nich: «Jeśli ktoś przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem. Kto nie dźwiga swego krzyża, a idzie za Mną, ten nie może być moim uczniem.
Bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby położył fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego: „Ten człowiek zaczął budować, a nie zdołał wykończyć”.
Albo jaki król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy ludzi może stawić czoło temu, który z dwudziestu tysiącami nadciąga przeciw niemu? Jeśli nie, wyprawia poselstwo, gdy tamten jest jeszcze daleko, i prosi o warunki pokoju.
Tak więc nikt z was, jeśli nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim uczniem». Łk 14, 25-33

 

„Wielkie tłumy szły za Jezusem. On zwrócił się i rzekł do nich: ”Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem” (Łk 14, 25-26).

„Wszystko bierze się stąd, że rzeczy robimy w połowie, że mówimy półprawdy, że jesteśmy dobrzy połowicznie” (Nikos Kazantzakis).

Każdemu z nas zapewne zdarzyło się podjąć niejedną pochopną decyzję. Jest wiele czynników, które sprawiają, że ochoczo lub pod przymusem rozpoczynamy pewną drogę, ale po krótkim czasie wycofujemy się i zdajemy sobie sprawę, że popełniliśmy błąd. Presja społeczna lub czasowa, lęk przed odrzuceniem lub stratą, opinia ludzka, chwilowy zapał, inne podniosłe uczucie, obietnica łatwego sukcesu. Czy ten sam mechanizm nie kieruje często wyborami związanymi z wiarą i byciem chrześcijaninem? Jak najbardziej.

Podobnie jak wspomniany w Ewangelii budowniczy wieży, który jej nie ukończył, można zatrzymać się w pół drogi lub z niej zupełnie zejść, jeśli chrześcijaństwo zostaje przyjęte jedynie jako kulturowe lub narodowe „dziedzictwo”. I nic więcej z tego nie wynika. Można też zostać pokonanym w walce jak ów nieroztropny wódz, który ze zbyt małą ilością żołnierzy wyprawia się przeciwko silniejszej armii. Dzieje się tak wtedy, gdy chrześcijanin przestaje się modlić i przyjmować sakramenty lub przyjmuje je z postawą oczekującą natychmiastowych wyników. Wtedy przegrywa przy pierwszej większej próbie wiary.

Św. Łukasz zaznacza, że za Jezusem idą „tłumy”. Pojawia się tutaj rzeczownik „ochlos” – „tłum” w odróżnieniu od „laos” – „lud”. Pierwszy ma wydźwięk negatywny, drugi pozytywny. Ewangelista używa drugiego terminu, kiedy chce podkreślić przychylność ludzi wobec Jezusa. Natomiast pierwsze określenie pojawia się, gdy mowa o ciekawskich, o tych, którzy nie chcą się zaangażować, o krzyczącej tłuszczy przed rzymskim namiestnikiem. Jezus idąc na przedzie, odwraca się w ich stronę. Wyczuwa, że ludzie idą za Nim z różnych powodów. Może Go do czegoś potrzebują. Albo przyłączają się do tłumu, bo skoro wszyscy idą, to dlaczego by też nie pójść z innymi.

Jezus nie chce poparcia tłumu, nie potrzebuje widzów i obserwatorów, nie przyszedł po to, by ludziom wypełniać i umilać czas lub spełniać ich słuszne oczekiwania. On chce prawdziwych uczniów gotowych wejść z Nim w zażyłą relację, gotowych do nauki. Dlatego stawia niezwykle wyśrubowane wymagania, jakby chciał odstręczyć niektórych od chodzenia za Nim.

Wydawałoby się, że Jezus powinien być bardziej  zainteresowany powiększaniem zastępów swoich naśladowców. Nic z tych rzeczy. Całkiem świadomie przestrzega przed zewnętrznym, połowicznym zaangażowaniem. Każe się dobrze zastanowić, zanim ktokolwiek podejmie decyzję o pójściu za Nim. Nie łagodzi radykalnych warunków, które się z tym wiążą. W dzisiejszej Ewangelii aż trzy razy słyszymy o tym, kto nie może być Jego uczniem. Wspólnym mianownikiem owych warunków jest zgoda na materialne i duchowe ubóstwo. To drugie oznacza przedłożenie relacji z Jezusem nad relacje z bliskimi i samym sobą, czyli wolność wewnętrzną.

Chrystus realistycznie zakłada, że nie wszyscy po przemyśleniu zdecydują się na to, by stać się Jego uczniami. Wniosek z tego taki, że nie wszyscy na tym świecie muszą stać się uczniami. Nawiasem mówiąc, przez wieki Kościół funkcjonował w nieco innym modelu, który nazwałbym „upaństwowionym”. Całe społeczeństwa odgórnie czyniono uczniami,  którzy nie do końca zdawali sobie sprawę, w co wchodzą. Ludzie rodzili się niejako chrześcijanami. Tymczasem Jezus nigdzie nie mówi o budowaniu cywilizacji chrześcijańskiej, gdzie wszyscy i wszystko będzie wspierać wierzących, lecz o soli i świetle pośrodku zepsutego i ciemnego świata. Do dzisiaj żyjemy w przeświadczeniu,  że sam chrzest zapoczątkowuje automatyczne bycie uczniem i wypełnianie niełatwych warunków, które należy spełnić. A tak często się nie dzieje.

Zagadkowe są również dwie sytuacje z życia, które Jezus przywołuje, aby zobrazować  pozostawienie wszystkiego ze względu na Niego. Nie chodzi w tym o to, by iść przez życie z pustymi rękami i porzucić bliskie osoby, lecz by najpierw zaufać obecności i mocy Boga działającego w naszym życiu, a nie temu, co posiadamy. Jedna z tych sytuacji dotyczy budowy, a druga walki. Zarówno poszczególny chrześcijanin, jak i cały Kościół jest najpierw wezwany do budowania, do pozytywnego zaangażowania. Równocześnie toczymy bój z mocami zła, które nacierają na nas i usiłują „przemóc Kościół”. Gdzie jednak tkwi pułapka?

Po pierwsze, można podejść do sprawy czysto zewnętrznie i skupić się na budowaniu jedynie tego, co widać. Wszelkie budowle i instytucje w Kościele dają poczucie, że zrobiło się coś ważnego. Pozostawiają po nas ślad. Stwarzają wrażenie mocy, zasięgu i większego oddziaływania. Ale Nowy Testament więcej uwagi poświęca budowaniu Ciała Chrystusa, którym są ludzie niż wznoszeniu budowli z kamienia czy używaniu bogatych środków. Można też uwikłać się w pozorną walkę z wrogami, którzy w rzeczywistości nie istnieją, lecz są wytworami lęku.

Po drugie, niepowodzenia budowniczego wieży i króla, który wobec przewagi przeciwnika podpisuje kapitulację, biorą się stąd, że obaj liczyli wyłącznie na dostępne im środki materialne oraz na własne, ludzkie siły. Cały Kościół począwszy od hierarchii poprzez szeregowego wierzącego ciągle wystawiany jest na te dwie pokusy: posłużyć się narzędziami władzy i „światowymi” środkami w dobrych celach. Do tego kusił Jezusa szatan na pustyni. Kiedy nasze dobre dzieła zaczynają się sypać bądź doświadczamy klęski w duchowej bitwie, być może jest to sygnał, że za bardzo polegamy  na środkach materialnych, na szukaniu przywilejów  ze strony władzy politycznej lub opieramy się na naszej przemyślności.

Połowiczność tych rozwiązań odsłania się w tym, że niby zaczynamy z Chrystusem i dla Niego, ale w pewnym momencie w przestrzeń naszego działania wślizgują się „alternatywne” sposoby osiągnięcia szczytnych celów. Gdy zabraknie prawdziwie ewangelicznego rozeznania przed podjęciem działania, łatwo i niepostrzeżenie przystosowujemy się do metod, które z początku sami krytykowaliśmy jako charakterystyczne dla niewierzącego świata.

Dariusz Piórkowski SJ