Nie uciekam również teraz, kiedy zostałem poproszony o napisanie swojego świadectwa (chociaż mam ochotę wiać). Postanowiłem jednak nie odmawiać w sytuacji, gdy ktoś poprosi mnie o podzielenie się doświadczeniem odnalezienia właściwej dla mnie drogi życia na której obecnie jestem i mam nadzieję pozostać. Postaram się podzielić z głębi serca nadzieją, rozwiązaniem, które stały się częścią mojego życia. Znam smak oraz wagę powyższych słów. Doskonale wiem, jak to jest budzić się rano i zamiast nadziei, apetytu na życie czuć potworny nienazwany lęk, braku sensu, zagubienie, niechęć do wstania z łóżka, przerażenie na samą myśl, że spotkam ludzi, którzy coś ode mnie będą chcieli, wyrzuty sumienia będące efektem ćpania pornografii dzień wcześniej… przez lata żyłem w więzieniu własnego „ja”.
I. Wstęp:
Jestem Alek seksoholik, w pełni akceptuję fakt, że jestem uzależniony, bezsilny wobec żądzy (nie jestem profesjonalistą, księdzem, terapeutą – żądzę rozumiem jako nałogowe, niekontrolowane kompulsywne zachowania, przymus, obsesję, która zamiast naturalnego zdrowego celu prokreacji, zdrowej potrzebnej formy bliskości z drugim człowiekiem, służy mi jako lekarstwo na uśmierzenie bólu, cierpienia, pozwala uciec, zapomnieć, daje haj). Przestałem kontrolować własne życie. „Naprawdę bardzo trudno przyznać, że z kieliszkiem w ręku pozwoliliśmy się opętać zabójczej obsesji picia, od której już tylko Opatrzność może nas uwolnić” [tekst z książki Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji] bardzo trafnie oddaje mój stan. Moim kieliszkiem nie jest alkohol, tylko łyk na przykład pornografii.
II. Problem:
W moim myśleniu, postrzeganiu rzeczywistości próbuję więc otrzymać od żądzy zdecydowanie więcej, wykorzystać do innych celów niż te, dla których została mi dana jako naturalny instynkt. Przyznaję, że przestałem kierować własnym życiem. Nie wiem, kiedy to się stało, ale jak sądzę, bezpowrotnie przekroczyłem granicę uzależnienia – mam alergię na żądzę (najmniejsza dawka świadomie przyjętych doznań erotycznych – wzrokiem, myślą, dotykiem, itd. zmienia mnie, przenika całe moje ciało i umysł; wszystko wokół przestaje się liczyć), upodabniam się do Golluma z powieści „Władca pierścieni – Dwie wieże” – żądza to „My precious!” i prawdopodobnie już nic tego we mnie nie zmieni. Jestem całkowicie bezsilny, pozbawiony jakiejkolwiek kontroli wobec oglądania pornografii, masturbacji, czatów, portali randkowych, fantazjowania, „skanowania” oczami pełnymi żądzy mijanych kobiet, banerów reklamowych, korzystania z usług prostytutek, uprzedmiatawiania kobiet (brak zainteresowania człowiekiem, egoistyczne dążenie poprzez manipulację jedynie do zaspokojenia kierującej mną, jak marionetką, żądzy), seksualizowania rzeczywistości, przypadkowych związków opartych na żądzy, nie na zdrowej wartościowej relacji. Moje „wzorce – narkotyki” czasem wzmacniałem alkoholem. Zostałem pokonany przez mój nałóg, siłę większą od moich wszystkich postanowień, silnej woli, przyrzeczeń, obietnic składanych sobie i innym, że kończę z tym (o ile pamięć mnie nie myli było ich naprawdę sporo, nie dziesiątki a setki). Zazdrosna o mnie „żądza” stopniowo, niezauważalnie pochłaniała coraz więcej czasu (w najbardziej rozwiniętym stadium nawet 40 godzin tygodniowo) ciągle się rozwijała, żądając ode mnie przekraczania kolejnych wytyczanych przeze mnie granic w tym etycznych, moralnych. Walcząc samodzielnie z nałogiem skończyłem na deskach.
Przez całe lata trwania w uzależnieniu funkcjonowałem w coraz bardziej destrukcyjnym schemacie, szalonym kręgu bez wyjścia – zaraz po kilkugodzinnym seansie ciągów seksoholicznych w przebłysku oprzytomnienia, powrotu do rzeczywistości, kiedy pojawiał się wewnętrzny ból, wyrzuty sumienia, następowało niszczenie, kasowanie materiałów pornograficznych, solenna przysięga, że tym razem na dobre rezygnuję z masturbacji. Oczywistym był dla mnie wtedy fakt zakończenia korzystania z usług prostytutek, tropienia „łatwych kobiet”. Będę czysty, wyznaczę sobie czas np. jednego miesiąca bez ćpania, udowodnię sobie, że dam radę, przecież panuję nad tym, to nie jest żaden problem. Po kilku godzinach, najdalej dniach licząc od „chwilowego” oprzytomnienia zaraz po uruchomieniu wracałem do ćpania, z nawiązką nadrabiałem stracony czas. Powracając do nałogowych zachowań, niczego bardziej nie pragnąłem na świecie (dosłownie), jak wejść w stan upojenia, haju, jaki daje żądza. Nieistotne czy masturbowałem się w samotności, czy używałem do tego celu kobiety (nie liczyłem się z uczuciami, wrażliwością innych), lub fantazji, obrazów. Musiałem się „uruchomić/odurzyć”; nikt i nic nie było w stanie mnie zatrzymać, nawet to, co było dla mnie szczególnie ważne – wyznawane wartości – w konfrontacji z żądzą nic nie znaczyły.
Cykl ciągle się powtarzał, z tą różnicą, że poszukiwałem coraz mocniejszych doznań seksualnych, a rozpacz, rozbicie wewnętrzne w tej krótkiej chwili przebłysku po „odurzeniu się” było coraz większe, bardziej niszczące.
Jak znalazłem się w więzieniu własnego wnętrza, w jaki sposób stałem się swoim największym wrogiem? Po prostu zostałem oszukany, dałem się nabrać, uwieść!!! Kto mnie oszukał? – żądza (siła podstępna, cierpliwa, inteligenta), uzależnienie, które stało się częścią mnie. Żądza – jak pisałem powyżej – miała być moim rozwiązaniem na trudne momenty, kłótnie rodziców, później niespełnione oczekiwania żony, dzieci, szefa, nudę, brak bliskości, izolację, niedopasowanie, zdobycie odwagi, itd., idealnym lekarstwem na „wszystko” – łatwo dostępna, szybka w zastosowaniu okazała się jednak ciężarem. Siedząc na moim ramieniu wysysała ze mnie życie. Rachunki które jej płaciłem były coraz wyższe. Przypominało to nieuczciwy handel – ja płaciłem całym swoim życiem, żądza w zamian oferowała mi przy każdej transakcji wciąż topniejącą, malejącą namiastkę adrenaliny, haju. Pragnąłem przerwać, zrezygnować, odrzucić ofertę żądzy, jednak stało się to niemożliwe. Już od dawna to nie ja dyktowałem warunki. Nie potrafiłem tego zrobić mimo wielu prób. Oferowałem więc jej coraz więcej czasu, rezygnowałem z relacji z bliskimi, zaniedbywałem żonę, dzieci, pracę, dawałem z siebie naprawdę dużo, ale to przestało działać… i tak nie dostawałem tego, czego tak bardzo pragnąłem, o co z biegiem czasu zacząłem żebrać – haju. Nie mogłem przestać, zatrzymać się mimo wysiłków, a tymczasem z drugiej strony nie dostawałem nic w zamian. Znalazłem się w sytuacji bez wyjścia. Być może śmierć mnie uwolni?
III. Rozwiązanie:
Życie podwójnym życiem tj. ciągłe ukrywanie prawdy o sobie stało się nie do zniesienia. Moje modlitwy, praktyki religijne, nie przynosiły oczekiwanego efektu; spowiedź, a potem kolejne uruchomienie (i tak w kółko) powodowały jedynie coraz większą nienawiść do samego siebie, uważałem się za „zdrajcę Boga”, potępionego, bezwartościowego człowieka. Moja nadzieja na zmianę życia ulatniała się; pogodziłem się z tym, że i tak nic nie działa, już nic się nie wydarzy. Myślałem o egzorcyzmie, chemicznej kastracji. Może Bóg jest tak naprawdę słaby? Jest gdzieś tam i już dawno spisał mnie na straty. Tylko zło zaciera ręce, jest bliżej mnie, ma dużą moc. Prosiłem, aby ktoś coś w końcu zrobił, uwolnił mnie, ale szczerze nie wierzyłem, aby to był Bóg, prędzej jakaś książka o samokontroli, zimny prysznic…
Pewnego dnia, siedząc przy komputerze w przerwie pomiędzy seansami pornograficznymi znalazłem fragment z dzienniczka Św. Siostry Faustyny: „Choćby wasze grzechy były jak szkarłat, jak śnieg wybieleją”.
Niesiony przeczytanym zdaniem zdobyłem się na odwagę i zaraz po pracy pojechałem samochodem do Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie. Klęcząc przed cudownym obrazem Jezusa w myślach wrzeszczałem na Niego, krytykowałem Go, płakałem, kląłem, prosiłem, złościłem się (wszystko naraz). Dzisiaj dokładnie nie pamiętam tej burzy, ale nie było to miłe spotkanie grzecznego katolika ze swoim Stwórcą. Co mam do stracenia? mogę obrażać Boga; przecież i tak nic się nie wydarzy, nie mam nic do stracenia, piekło jest kwestią czasu.
Tego dnia patrzyłem jednak Jezusowi prosto w oczy, utonąłem w Jego oczach, mimo cierpienia czułem więź, promyk nadziei („jak śnieg wybieleją”). Wyspowiadałem się, otrzymałem obrazek Jezu Ufam Tobie (mam go do dzisiaj). Wróciłem do domu, czułem jednak w głębi serca, że to spotkanie z Bogiem było inne niż wszystkie do tej pory.
Po tym zdarzeniu coś się we mnie zmieniło, coraz częściej przeglądałem strony internetowe szukając pomocy, nie przestałem się jednak masturbować. Znalazłem link strony wspólnoty 12 krokowej – SA. Po około 30 dniach zdecydowałem się zadzwonić na podany tam numer telefonu. Odezwał się mężczyzna – był bardzo miły, wysłuchał mnie, zaproponował abym przyszedł na miting. Znowu musiał minąć miesiąc, kolejne upadki, opisywany powyżej krąg szaleństwa, aby w przebłysku otrzeźwienia skorzystać z zaproszenia.
Sobota – spotkanie miało miejsce w Kościele co zmniejszało (mimo wszystko nie do końca) moje podejrzenia, że mam do czynienia z jakąś sektą. Spodziewałem się spotkać wykolejonych, mało zadbanych ludzi na pewno jeszcze „gorszych” ode mnie. Lokalizacja salki w kościele dodawała mi jednak odwagi. Wchodząc po schodach usłyszałem śmiech, głośne rozmowy, czując potworny wstyd zająłem miejsce w kręgu pośród uczestników. Spotkanie zaczęło się modlitwą, wszyscy złapali się za ręce, następnie obecni na spotkaniu zaczęli dzielić się „swoją drogą do SA” (teraz wiem, że to zwyczaj wspólnoty, gdy na spotkaniu jest „nowoprzybyły”). Każdy mówił tylko o sobie, za siebie, nie teoretyzował, nie oceniał, nie udzielał rad, nie komentował innych wypowiedzi, nie przerywał innym. Mówiący skupiał się tylko i wyłącznie na swoim doświadczeniu, sile i nadziei. Czułem na sobie życzliwy wzrok obecnych, wyczuwałem ich radość z faktu, że przyszedłem (to było dla mnie zachęcające, ale jednocześnie dziwne). Każda kolejna wypowiedź powodowała rosnące we mnie przekonanie, że w końcu znalazłem się we właściwym miejscu i czasie. Wtedy było to dla mnie najlepsze miejsce na świecie. Dzieląc się swoimi historiami tak naprawdę mówili o mnie, opisywali moją historię życia. W czasie tego spotkania utożsamiłem się z tą grupą ludzi, byłem jej częścią, nie byłem w końcu sam ze swoją tajemnicą, mrocznym wnętrzem. Nie musiałem się wstydzić ani udawać. To byli ludzie „scaleni”, prawdziwi, po imieniu nazywający swoje słabości oraz zalety. W wypowiedziach często pojawiał się wątek trudnego dzieciństwa, pełnego przemocy, bezsilności, władzy nałogu, uczucia bezsensu życia, lęku, urazy, złości, gniewu do ludzi, instytucji, światopoglądów, opisywali swoje trudne relacje w rodzinach, rozwody, rozpacz dzieci, wieczne konflikty w pracy, poczucie niedopasowania, żalu z bycia okradzionym przez nałóg. Żaden z nich jednak nie kończył wypowiedzi koncentrując się na „problemie”; za każdym razem była to jedynie część wypowiedzi. To co wprawiło mnie w osłupienie i wlało w moje serce wielką nadzieję to dalsza część świadectw dotycząca „rozwiązania”. Tej części historii nie doświadczyłem wcześniej, nie znałem jej, nie była moja. Wielu wątków nie byłem w stanie zrozumieć, mimo wszystko poczułem, że chcę dla siebie tego, co mają ci ludzie. Po spotkaniu czułem się naprawdę dobrze, inaczej, lekko. Po spotkaniu, gdy opuściłem kościół, uwierzyłem, że znalazłem coś cennego. Pragnąłem znowu to przeżyć.
Powiedziano mi, żebym zaczął stosować narzędzia zdrowienia (konkretne proste działania wynikające z moich postępów w pracy na programie 12 krokowym SA), które codziennie na nowo powinienem wykonywać. Zrozumiałem, że to ja mam działać, pracować, przyjąć odpowiedzialność za swoje życie i wychodzenie z nałogu. Nie czekam już na cud (nie wykluczam go, wszystko jest możliwe), postawiłem jednak na współpracę z Bogiem, w której jestem odpowiedzialny za swoją „część” działania. Powiedziano mi również, abym przyjął wsparcie, rozwiązanie, które proponuje wspólnota SA. Otrzymałem uwalniającą mnie wiadomość, że nie jestem złym człowiekiem tylko chorym, że kluczem do wolności jest przyznanie bezsilności, kapitulacja, która strąca mnie z tronu mojego ego i w końcu tworzy przestrzeń na działanie Boga. Moją nową drogę życia opisuje 12 kroków SA. Uczą mnie one pojednania z samym sobą, innymi ludźmi, z Bogiem.
Teraz odnoszę do siebie zdanie, którego autorem – jak mi się wydaje – jest Bear Grylls – „jestem silny siłą Silniejszego”. Siłę od kochającego Boga dostaję, kiedy działam, wykonuję pierwszy krok. To ja muszę się jednak na nią otworzyć. W końcu mam wybór, jestem bezsilny, ale nie bezradny wobec żądzy. Wiem jednak doskonale, że siła, którą otrzymuję, działa tylko jeden dzień, tylko tutaj i teraz. Jutro, jeżeli się nie otworzę, nie zdecyduję się na współpracę z Bogiem (poprzez stosowanie między innymi narzędzi zdrowienia SA), nałóg może powrócić. Codziennie rano od nowa otwieram zaciśniętą dłoń. Otwieram się na pomoc, rezygnuję z polegania wyłącznie na własnej woli, sile.
Bóg postawił na mojej drodze wspaniałych ludzi. Duchownych, innych seksoholików, terapeutów. Wiem, że nie mogę zdrowieć sam w izolacji. Inni uzależnieni codziennie wspierają mnie na nowej drodze życia w wolności, dzieląc się ze mną nadzieją, siłą, rozwiązaniem. Uważam, że jest cudem to, iż opisując swoją mroczną przeszłość mogę pomóc innym. Bóg przemienia coś mrocznego w światło – w trakcie pisania mojego świadectwa wyraźnie czuję, że moje grzechy „jak śnieg bieleją”. Jest rozwiązanie, doświadczam go od ponad dziewięciu lat (jeden dzień na raz). W tym czasie ani razu nie upadłem, nie masturbowałem się, nie zdradziłem żony, nie utonąłem w fantazjach erotycznych… Choć bywa ciężko, miewam nawroty (łatwo je poznaję, bo w tym czasie karmię się urazami, gniewem, jestem wybuchowy, mam ochotę zagłuszyć się żądzą) – dzisiaj nazywam siebie człowiekiem wolnym, doskonale wiem, jak za każdym razem zawrócić ze złej drogi i ponownie wejść na drogę mojego przeznaczenia, którą dał mi Bóg.
Jeszcze jedno, nasza wspólnota jest anonimowa; nie interesuje nas status społeczny, majątek, wykształcenie innych. SA nie jest związana z żadną religią, światopoglądem, partią polityczną, skupiamy się po prostu na zdrowieniu z uzależnienia (tak się składa, że ja jestem katolikiem, ale znam przedstawicieli innych wyznań lub osoby wciąż poszukające swojej Siły Wyższej, które zdrowieją i cieszą się wolnością). Przy czym dla mnie pojęcie „zdrowienie z uzależnienia” to nie tylko trzeźwość fizyczna, tj. zaprzestanie zachowań związanych z moim uzależnieniem, takich jak masturbacja, oglądanie pornografii, fantazjowanie itd., ale przede wszystkim odbieram ją jako zmianę mojej postawy duchowej, zmianę postrzegania świata, mojego odbioru rzeczywistości). Bez przemiany duchowej nie mogę nazwać siebie osobą zdrowiejącą z nałogu (nazywamy to „trzeźwieniem na sucho” lub „na d…ścisku”), moja przemiana powoduje, że nie potrzebuję haju, narkotyku, ponieważ zaspokajam ten głód prawdziwą Więzią. Zamieniam złą ofertę żądzy na dobrą ofertą Boga (bardzo hojną). Bóg jest moim zdaniem słabym handlowcem, bo przepłaca… daje dużo więcej.
Czekam na was – zdecydowanie lepiej jest zarabiać niż tracić…
Pogody Ducha
Alek
P.S.
Miałem około jeden rok trzeźwości na programie SA, mimo wszystko wciąż dawałem sobie prawo do osądzania samego siebie, wydawałem „sprawiedliwe” wyroki wchodząc w buty Boga. Toczyłem rozprawy sądowe we własnej głowie kończące się przeważnie wyrokiem skazującym. Rok trzeźwości, a ja widziałem siebie jako stworzenie niedoskonałe, dalekie od obrazu człowieka, jakim POWINIENEM BYĆ, tym bardziej że nie potrafiłem zrezygnować z wątpliwych moralnie praktyk finansowych w mojej pracy…
Będąc między młotem a kowadłem tj. doświadczając pomocy Boga i cudu zdrowienia z jednej strony, a (delikatnie mówiąc) doświadczając swojej słabości w sprawach finansowych z drugiej, zdecydowałem się na wyjazd na rekolekcje w ciszy (biorąc pod uwagę mój charakter i sposób życia było to dla mnie duże wyzwanie).
Po trzech dniach mąk (trzy medytacje dziennie, po ok 50 min każda) przeżyłem bardzo ciężką noc, czułem potworny lęk, wydaje mi się, że wyczuwałem obecność osobowego zła. Do tego dochodziło zmęczenie, przekonanie, że nie pasuję do tych dobrych ludzi wokół mnie, ponieważ nie oddałem wszystkiego odważnie Bogu (pieniądze). Kolejnego dnia rano poszedłem na medytację. Tego dnia medytowaliśmy tekst o Zacheuszu siedzącym na drzewie w ukryciu.
W trakcie medytacji doznałem głębokiego spokoju, wyciszenia, czułem, że coś za chwilę się wydarzy, bałem się tego uczucia. Usłyszałem wewnętrzny głos, który mówił do mnie po imieniu: „kocham cię, ale nie tylko w tym świecie, kocham Cię miłością wieczną, nie mającą końca. Jestem twoim przyjacielem, nie tylko w trakcie twojego życia na ziemi, ale w wieczności, bez końca”.
Od tego dnia przestałem siebie osądzać, oceniać. Jezus wie lepiej…
Więcej na temat: