Mam na imię Robert. Mam 38 lat. Jestem uzależniony od gier komputerowych, internetu i komputera.

Początki były bardzo miłe. Grałem, i to dużo, to było przyjemne. Zaczynałem jeszcze na początku podstawówki, najpierw u kolegów, potem u siebie w domu. Wokół słyszałem dosyć często starsze osoby mówiące:

„ooo… umiesz pracować na komputerze, to bardzo dobrze, to ważne, to nowoczesna technika, na tym trzeba się znać”.

Gdy słyszałem coś takiego lub podobnego, to było mi bardzo przyjemnie. Chociaż komputer jako taki interesował mnie co prawda też, ale nie jako ciekawe zagadnienie techniczne, mogące służyć rozwojowi, tylko przede wszystkim jako przedmiot, dzięki któremu mogę grać. Dużo i często, a gdy mi się jedna gra znudzi – to w następną.

Przez długi czas nie dostrzegałem żadnych negatywnych konsekwencji związanych z nałogowym graniem, co więcej – uważałem, że granie daje mi szczęście. Dostrzegałem prosty fakt, że siedząc przy komputerze długie godziny nie przeznaczam tego czasu na kontakt z innymi, ale nie wydawało mi się to problemem. Pierwszym, drobnym zgrzytem było to, kiedy sobie uświadomiłem, że nie ma w moim życiu nikogo, kogo nazywałbym przyjacielem – to było smutne spostrzeżenie, ale udawałem przed innymi i przed samym sobą, że nie ma żadnego problemu, przecież mam kilku kolegów, z którymi mogę porozmawiać o samochodach czy o sporcie (o niczym więcej nie umiałem). Miałem znajomych, kumpli – wydawało mi się, że to wystarczy. I – co ważniejsze – wydawało mi się, że wszyscy albo prawie wszyscy ludzie też tak mają. Wydawało mi się, że brak przyjaciół to taki typowy stan.

Inną sprawą było stopniowo coraz większe uzależnienie od pornografii. W odróżnieniu od gier – tu instynktownie wyczuwałem, że to uzależnienie ma na mnie negatywny wpływ, że coraz mniej potrafię rozmawiać z dziewczynami, że nie potrafię w sposób normalny odbierać żadnych życzliwych gestów od dziewczyn (uśmiech czy miłe słowo w mojej chorej głowie wydawały się od razu niemal zaproszeniem do pójścia do łóżka). W rzeczywistości byłem wobec dziewczyn przez długi czas dosyć nieśmiały, a kontakt z pornografią tę nieśmiałość u mnie zwiększały. A ponieważ byłem tak nieśmiały wobec prawdziwych dziewczyn, to czasami mi się wydawało, że fajnie jest to „nadgonić” z dziewczynami z telewizora czy monitora.

Pierwszym ważnym wydarzeniem, które było początkiem poważnych zmian w moim życiu było to, że usłyszałem o Jezusie. To było w trakcie jakiejś ewangelizacji ulicznej organizowanej przez protestantów. Po raz pierwszy w życiu usłyszałem wtedy pytanie – czy ty w ogóle chcesz Jezusa w swoim życiu? Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek wcześniej ktokolwiek mi takie pytanie zadał. Możliwe, że nie, a może i tak, może ktoś mi zadał jakieś pytanie takie lub podobne, tylko ono do mnie nigdy wcześniej nie dotarło. Nigdy wcześniej nikt mi nie powiedział, że to, co odpowiem na to pytanie będzie miało jakieś znaczenie… Przez większość swej młodości byłem takim typowym katolikiem, jak większość Polaków – wiedzącym, że trzeba Gdzieś Tam chodzić w niedzielę, ale nie za bardzo wiedziałem ‘po co’. Bywały nawet momenty, że trochę mnie interesowało to ‘po co’ (skoro już tu jestem i marnuję czas, to właściwie po co?) – ale nigdy wcześniej to zainteresowanie nie stało się czymś trwałym. Parę lat później, gdy już zdecydowałem świadomie, że chcę Jezusa, gdy zadałem mojej babci (będącej główną osobą mówiącą mi, że trzeba co niedzielę chodzić Gdzieś Tam) takie pytanie: „Babciu, dlaczego przez całe życie pytałaś mnie tylko o to, czy byłem w niedzielę w kościele, a nigdy, ani razu, nie zapytałaś mnie w ogóle, czy ja wierzę w Boga”? Babcia odpowiedziała tak: „No, bo jak już chodzisz, to chyba jakoś tam wierzysz?”. Wtedy ta odpowiedź mi się bardzo nie spodobała. I nadal mi się nie podoba, choć patrzę na nią już z pewnym dystansem, z uśmiechem nawet.

Więc, gdy pierwszy raz usłyszałem to pytanie, czy chcę Jezusa, to po zastanowieniu stwierdziłem: Tak, chcę Jezusa, chcę Jego działania w moim życiu. Bo wiedziałem, że moje życie tak naprawdę nie jest szczęśliwe, i skoro jest szansa, że być może Ktoś coś z tym zrobi, to czemu nie spróbować? Po latach stwierdziłem, że to moje takie zwyczajne, nijakie, katolickie wychowanie jakie otrzymałem, którym też często sam gardziłem, okazało się mimo wszystko na tyle cenne, że ta decyzja „chcę, żeby Jezus był w moim życiu” przyszła dla mnie z dosyć dużą łatwością. Do dziś jestem pewien, że to była dobra decyzja, i do dziś widzę dobre owoce tej decyzji, a jest ich coraz więcej:) Poznałem natomiast wielu ludzi, dla których podjęcie takiej decyzji przychodziło z wielkim trudem. Poznałem też takich, którzy po usłyszeniu podobnego pytania twierdzili, że sami nie wiedzą, że zastanowią się nad tym, może za jakiś czas, może przed śmiercią?

No, i jak już powiedziałem Jezusowi, że chcę, żeby on był w moim życiu, to dowiedziałem się, że On nie tylko jest dobrym Bogiem, ale że jest też moim przyjacielem. Pierwszym przyjacielem. Ta przyjaźń trwa do dziś.

Pierwszym, fantastycznym darem jaki od Niego dostałem było zbawienie. Wcześniej myślałem, że zbawienie to jest takie coś, co niektórzy być może dostaną po śmierci, jak sobie odpowiednio zasłużą. A tymczasem dowiedziałem się, że na zbawienie zasłużyć się nie da, że gdyby tak miało być, to nikt nie byłby w stanie na nie zasłużyć. Dlatego Bóg daje zbawienie za darmo, każdemu, kto chce uznać Jezusa za swojego Pana. I że zbawienie zaczyna się już teraz, w trakcie mojego doczesnego życia.

Dlatego ja tak właśnie zrobiłem – wyznałem głośno, że Jezus jest moim Panem, całego mojego życia. I gdy się dowiedziałem, że zbawienie jest za darmo, to przez długi czas nie byłem w stanie w to uwierzyć. Przez około dwa lata dużo czytałem na ten temat, rozmawiałem, czasem nawet się kłóciłem z innymi ludźmi, aż w końcu, stopniowo przyszło przekonanie, że to prawda.

Gdy przyjąłem zbawienie takiego ‘całego mnie’, za darmo, to Jezus zaczynał mi pokazywać różne ‘kawałki mnie’, gdzie to zbawienie potrzebuje się urzeczywistnić, gdzie jeszcze tkwiłem w grzechu, w zniewoleniach. W pierwszej kolejności to było uzależnienie od pornografii, i ono ciągnęło się za mną jeszcze długo, i wiem, że do końca życia będzie to dla mnie pewien ciężar. Dziś jestem już chyba całkowicie wolny od tego (choć wiem też, że do końca życia potrzebuję zachować dużą ostrożność). Bardzo cenne było dla mnie w tej kwestii wyrobienie sobie pewnego nawyku myślowego. Mianowicie, gdy rozpoczyna się wiosna, robi się ciepło, i wszyscy ludzie zaczynają się ubierać stosownie do pogody, czyli noszą coraz mniej, coraz lżejszych ubrań, to dla mnie przez wiele lat był to bardzo trudny okres. Był to okres wielokrotnego wracania do pornografii, pomimo tego, że miałem coraz większą świadomość, jak to mnie niszczy, jak odbiera moc i chęć do pracy nad sobą. W tamtym czasie wydawało mi się, że dobrym, sensownym rozwiązaniem jest posiedzieć sobie przed jakąś grą (no bo przynajmniej jak gram, to wtedy nie oglądam w tym czasie pornografii). To działało tylko na krótką metę. Na dłuższą metę – jak się później dowiedziałem – nałogi bardzo chętnie i miło współpracują ze sobą, i wspierają się. Więc zdarzały mi się i takie chwile, gdy po wpadce związanej z pornografią stwierdziłem: ‘a, no to teraz sobie pogram, tak na pocieszenie’. W drugą stronę też: po wielogodzinnym siedzeniu nad jakąś grą, byłem często tak zmęczony, że wystarczył najsłabszy nawet impuls, żeby sięgnąć po porno (którego w zwyczajnym stanie bardzo starałem się unikać).

Więc gdy byłem w takim właśnie stanie, to dowiedziałem się, że dobrą metodą na uzyskanie trwałej zmiany w jakiejś kwestii jest wypracowanie sobie odpowiednich nawyków. Więc moim nawykiem na czas wiosenno – letni stało się: po pierwsze: modlitwa w chwili pokusy, po drugie: myślenie o tym, co dobre. Pierwszym nawykiem dotyczącym modlitwy było to, że gdy widziałem jakąkolwiek kobietę czy dziewczynę, która była w moim odczuciu skąpo ubrana (choć w 99% przypadków – po prostu ubrana normalnie, stosownie do pogody) to się modliłem w myślach: „Boże, błogosław ją i błogosław mnie”. Krótkie, proste, łatwo zapamiętać. I zaczęło pomagać 🙂

Nie zawsze. Czasami, pomimo takiej modlitwy, pokusy w mojej głowie były, i to intensywne. Przypominały mi się sceny z filmów pornograficznych, no i wydawało mi się, że miło by było z taką miłą panią taką a taką scenę powtórzyć. Więc na takie ‘silniejsze’ pokusy wypracowałem sobie drugi nawyk, czyli myślenie o tym, co dobre, i dziękowanie za to, co dobre. Dobre jest to, że jest wiosna, że jest lato, że jest ładna pogoda, że świeci słońce i jest ciepło. Lubię wszystkie te rzeczy. Dobre jest to, że ludzie chodzą ubrani adekwatnie do tego, jaka jest pogoda. Dobre jest to, że konkretnie – kobiety chodzą ubrane adekwatnie do pogody. Dobre jest to, że one są piękne, że ich ciało jest piękne. Dobre jest to, że kobiety mi się podobają. Dobre jest to, że jest we mnie pragnienie bliskości, pragnienie przytulenia, pragnienie kochania jakiejś kobiety. Dobre jest to, że moje ciało reaguje czasem na takie pragnienia, to znaczy, że jestem zdrowy.

Tutaj oczywiście była już potrzebna pewna ostrożność. Bo niestety potrafiłem od myślenia o tym, co dobre przechodzić do myślenia „a na ile sobie mogę w myślach i wyobrażeniach pozwolić, żeby to było coś takiego, że może to jeszcze niekoniecznie jest złe”? Wtedy nie potrafiłem sobie zbyt konkretnie takich granic ustalić, ale stopniowo się tego uczyłem. I ten drugi nawyk w połączeniu z tym pierwszym dały i dają nadal fantastyczne owoce. Każdy kolejny rok, w którym używałem tych nawyków był coraz spokojniejszy, coraz bardziej radosny, coraz mniej było nerwowego zaciskania zębów i myślenia „hej, nie dam się pokusom”.

W chwilach największych pokus uczyłem się dziękować Bogu za te wszystkie dobre rzeczy, uwielbiać Boga, który jest Stwórcą piękna, który stworzył kobiety z ich piersiami, ustami, nogami, pięknymi fryzurami, który dał ludziom seks (który jest cudownym darem od niego, mimo tego, że zarówno z tego, jak i z innych Jego darów niektórzy ludzie – w tym ja – robią niewłaściwy użytek). Ostatni rok minął mi już całkowicie spokojnie i radośnie, zamiast nerwowego ‘odganiania pokus’ – dziękowałem za wszystko Bogu, który jest Twórcą piękna.

Dziś uczę się używać komputera dokładnie tak, jak używam młotka. Komputer jest dla mnie narzędziem do osiągnięcia jakiegoś konkretnego celu. Także w sytuacji, gdy jest to komputer z dostępem do internetu. Jeszcze kilka lat temu częste były takie sytuacje, że siadam do komputera z myślą, że mam ‘coś bardzo ważnego do zrobienia’. Często były to rzeczy faktycznie ważne – na przykład opłacenie rachunków czy przeczytanie lub wysłanie jakiejś wiadomości. Problemem było dla mnie to, że po 2 lub 3 godzinach wstawałem od komputera, nie zawsze pamiętając, co takiego ja właściwie robiłem? Moich zachowań nałogowych było wiele z różnych kategorii: fora, portale społecznościowe, oglądanie tysiąca śmiesznych filmików. Dziś, zanim włączę komputer, robię sobie na kartce listę spraw, do załatwienia których ma mi służyć to narzędzie i szacuję czas potrzebny na załatwienie tych spraw. Nastawiam budzik i dopiero wtedy zaczynam używać komputera, trzymając się tylko rzeczy zapisanych na kartce.

W trakcie używania komputera ciągle jeszcze (właściwie codziennie) zdarzają mi się różnego rodzaju rozproszenia – na przykład takie, że zaczynam robić coś, co nie jest zapisane na kartce. Nauczyłem się tego, że bardzo dobrze na mnie działa wtedy praca nad takim nawykiem: 

Jeśli zauważę rozproszenie trwające dłużej niż 10 sekund, to natychmiast wstaję od komputera, odchodzę krok na bok i biorę 3 spokojne, głębokie oddechy. 

Potem, gdy siadam z powrotem do komputera, zamykam zakładkę będącą rozproszeniem (lub w inny sposób kończę to, co było rozproszeniem) i wracam do tego, czym się powinienem zajmować.

Coraz częściej zdarza mi się, że po ‘zrealizowaniu’ wszystkich czynności z kartki wyłączam komputer, nie doświadczając w trakcie żadnych rozproszeń. Jeszcze kilka miesięcy temu w takiej sytuacji pojawiały mi się sprzeczne uczucia. Myślałem sobie z żalem „no jak to? Mam tu włączony komputer i nie porobię sobie na nim nic ‘fajnego’? Przecież zrobiłem idealnie wszystko z listy, to należy mi się coś ‘w nagrodę’, nie?” Teraz tego typu myśli też mi się jeszcze pojawiają, ale patrzę sobie na nie coraz częściej z przymrużeniem oka, z uśmiechem nawet. Nie robię nic spoza listy, nie dlatego, że ktoś mi nie pozwala, tylko dlatego, że sam tak chcę, że takie właśnie jest bezpieczne i dobre dla mnie korzystanie z komputera i internetu. To jest też coś, co buduje moją samodyscyplinę, a jest to droga do poprawy mojej sytuacji finansowej (która zapewne już teraz byłaby znacznie lepsza, gdyby nie moje uzależnienia, także to od internetu).

 

Więcej:

auk.org.pl