Był ostatni pełny dzień rekolekcji. Po kolacji poszłam do kaplicy z intencją odmówienia komplety. Usiadłam w ławce, by się wyciszyć, ale „coś” powaliło mnie na kolana. Nagle ogarnęło mnie uczucie niesamowitego lęku. Zastanawiałam się, dlaczego się boję, przecież nie ma powodu do lęku, ale to uczucie było coraz bardziej nieznośne, ogarniała mnie panika. Serce drżało jakby chciało wyskoczyć z piersi, w oczach pojawiały się łzy. Już nie panowałam nad sytuacją. Wykrzyknęłam w duchu: „ Jezu, panicznie się boję, ratuj!” Patrzyłam na krzyż i łkałam. Nie wiem jak długo to trwało. Wydawało mi się, że mam w sercu wszystkie lęki, jakie do tej pory w życiu przeżyłam, stawały mi przed oczyma sytuacje w których lękałam się o siebie zostając bez dachu nad głową z perspektywą spędzenia nocy na dworze, czy sytuacje kiedy w środku nocy stanęłam oko w oko ze złodziejem, który stał na oknie w dyżurce w której pełniłam dyżur nocny mając już otwarte okna gotowe do wejścia do środka, czy kiedy wracając po modlitwach porannych do pokoju zastałam pokój zamknięty od środka i podniesione żaluzje, i wyważone okno z zewnątrz. Wszystkie te lęki powróciły ze zdwojoną siłą i uderzyły we mnie. Byłam bezradna. Stać mnie było tylko na łzy i milczące spojrzenie na krzyż.
Nie wiem, po jakim czasie usłyszałam jakby w sercu słowa: „Nie bój się, gdziekolwiek pójdziesz Ja tam pójdę przed tobą i będę na ciebie czekał”. Teraz dopiero z oczu polały się strumienie łez. Poczułam pewność- Jezus jest, jest tutaj. To było spotkanie- mojej bezradności i Jego Miłości, spotkanie, na które tak długo czekałam, za którym tęskniłam do końca nie uświadamiając sobie tego. Wewnętrzny pokój zalewał moje skołatane serce, pokój i miłość, której tak nieporadnie i niewłaściwie szukałam.
Ponieważ czas na tę modlitwę dobiegał końca- czekało nas wprowadzenie do porannej kontemplacji chciałam sobie podsumować czas rekolekcji. Zapytałam siebie w duchu, jakbym nazwała ten czas. Wtedy przyszło skojarzenie: to był Tabor. Zdziwiłam się:, dlaczego?, przecież to był III tydzień rekolekcji, a więc czas męki i śmierci Jezusa, a ja tu takie skojarzenie. I jakby sama sobie odpowiadając na to pytanie powiedziałam: tak, to był Tabor -bo trwałam w bliskości Boga, kontemplowałam Jego boskość, choć tak bardzo ukrytą za powłoką człowieczeństwa. Teraz, po dwudziestu dwu latach życia zakonnego spotkałam żywego Jezusa, i to, jakiego! Przyjmującego z miłości uprzedzającej okrutne zniewagi, bóle, męki, aby mnie zbawić, aby mi otworzyć niebo, wreszcie by przekonać mnie o swej miłości, w którą tak trudno mi było uwierzyć.
Jaka mnie spotkała niespodzianka, gdy po chwili na wprowadzeniu do kontemplacji zostały nam zaproponowane treści właśnie o Przemienieniu na górze Tabor.