Ksiądz Jerzy Popiełuszko
Wydawnictwo eSPe
Zwykle nazwisku ks. Jerzego Popiełuszki towarzyszą słowa-klucze, które mają go ostatecznie dookreślić: „męczennik”, „duszpasterz opozycji”, „kapłan Solidarności”… Artur Olędzki podjął się innego zadania: odnalezienia elementów tożsamości swojego bohatera ukrytej poza słowami kluczami.
Sam poznał księdza Popiełuszkę osobiście, jako mały ministrant, o czym opowiada we wstępie. Pamiętany obraz uzupełnił o czternaście punktów widzenia osób, które znały ks. Jerzego bezpośrednio lub dla których jego postać stała się ważnym punktem odniesienia współcześnie. Są to: ks. Jan Sochoń (postulator procesu beatyfikacyjnego), ks. Jan Zając (w tym samym czasie odbywali służbę wojskową w Bartoszycach), dr Wojciech Bąkowski (był w duszpasterstwie akademickim), Anna Szaniawska (wdowa po prof. Klemensie Szaniawskim, bliskim przyjacielu ks. Popiełuszki), senator Piotr Andrzejewski, ks. Stanisław Małkowski, Seweryn Jaworski (działacz „Solidarności”), ks. Jan Sikorski (duszpasterz akademicki), Katarzyna Łaniewska (aktorka), Stefan Bratkowski, Krzysztof Piesiewicz, Jan Olszewski, Rafał Wieczyński (reżyser filmu „Popiełuszko. Wolność jest w nas”) oraz kleryk Piotr, który nawrócił się pod wpływem świadectwa życia i śmierci ks. Jerzego, a potem pociągnął do wiary dużą część swojej rodziny
Książka daje realny i bardzo sugestywny obraz rzeczywistości tamtych lat. Jest głosem świadków, którzy mieli szansę towarzyszyć księdzu Jerzemu w jego dorastaniu do świętości i skorzystali z siły jego świadectwa.
Mocno wybrzmiewa w tych rozmowach prawda, że ks. Popiełuszko nie stał się ofiarą systemu z powodów politycznych. Zginął, gdyż Ewangelia, którą głosił, jednoczyła wokół niego ludzi. A to było bardzo niewygodne dla systemu domagającego się monopolu na duszę narodu…
Fragment
Ja chyba, mamo, zmienię te dyżury (ministranckie) — powiedziałem z pewnym żalem w głosie. — On jest taki nieobecny podczas tych Mszy, jakby nas w ogóle przy nim nie było — dodałem. Matka nic nie odpowiedziała, chyba trochę się dziwiła, jak ten „wspaniały, odważny Popiełuszko” mógł nie zachwycić jej małego synka, którego lata posługi ministranckiej przypadają na czas krótko przed śmiercią „kapelana Solidarności”, a także już po niej. Szczerze mówiąc, jako mały brzdąc milej wspominałem podczas mej „kariery” innych wikariuszy z naszej parafii. Księdza Bartosza, który zabierał nas na długie wycieczki autokarowe, księdza Waldemara, bo w „służbie Bożej” nie wymagał od nas wiele trudu. „No — mówił zazwyczaj po zakończeniu Mszy. — Widzicie, chłopcy, można szybko i po Bożemu. Deo gratias!” Podobnie jak Popiełuszko bywał zamyślony i oddalony od nas podczas liturgii ksiądz Roman. Jednak w swoim skupieniu zmierzał chyba w odmiennym niż ksiądz Jerzy kierunku. Przeczuwałem to po cichu — mimo bardzo młodego wieku — że nie jest z nim chyba najlepiej, i — widać — nie było, skoro po jakimś czasie odszedł z kapłaństwa do kobiety — ładnej, aktywnej katoliczki, która podczas nabożeństw gorliwie się modliła, stojąc blisko ołtarza. Ale bądźmy sprawiedliwi: ksiądz Jerzy rozpalał wyobraźnię wielu, w tym również pobożnych kapłanów.
Tak zatem nie byłem pod urokiem tej charyzmy (zawsze jednak wyciszonej), którą roztaczał wokół siebie „kapłan robotników”. Zresztą, ileż to razy słyszeliście, czytaliście już te narracje o dzieciach niedoceniających wyjątkowości historycznych chwil, w których przychodziło im żyć? I ja razem z moimi kolegami, żyjąc w tej parafii, też w pełni ich nie docenialiśmy. Choć obecność zagranicznych ekip telewizyjnych, która zwracała — trzeba przyznać — naszą uwagę, powinna uświadomić nam, że w tej właśnie parafii, w erze szarego komunizmu, dzieje się jednak coś niebagatelnego. „Przecież ludzie z Zachodu nas filmują!” — powtarzała, cała rozdygotana, moja wiekowa sąsiadka. Powtarzała to w czasach, gdy telewizja zagraniczna była owocem zupełnie zakazanym. Brak nabożnego stosunku z naszej strony (tj. ze strony „żoliborskich szkrabów”) do atmosfery patriotycznej podniosłości odsłaniało nasze zachowanie podczas pamiętnych Mszy za Ojczyznę. Jedni z nas kręcili się wówczas wokół kościoła, bo przecież „tylu ludzi tam przyszło”, inni „służbowo” stali na balkonie, przyciśnięci do balustrady, wśród licznej świty asystującej księdzu Jerzemu w spełnianiu Ofiary. A pod nim falował niezmierzony — wydawało się wtedy — tłum, który w niebogłosy skandował często, radośnie i odważnie: „So-li-dar-ność!”, „So-li-dar-ność!”, „So-li-dar-ność…!”.
Trzeba przyznać, że gdy on, swoim spokojnym, dla mnie wtedy monotonnym, głosem mówił o wolności — przede wszystkim tej duchowej, nie tylko politycznej — gdy wspominał o krzyżu Chrystusa uobecniającym się wówczas w Polsce, to nas, oczywiście, nadto nie zachwycał. Taki Rambo, którego ledwie można było poznać z kopii „zjechanej” w wyniku tysięcznego przegrywania, rozpalał naszą wyobraźnię o wiele bardziej niż ów drobny człowiek, gromadzący na naszych oczach wokół siebie takie rzesze ludzi. O szybsze bicie serca przyprawiała nas za to, niemalże jak akcja Rambo, perspektywa „starcia z czerwonymi”.
Otóż słowa Jerzego: „Zło dobrem zwyciężaj!” nie przeniknęły dogłębnie do naszych szczenięcych dusz, bo za „kłamczuchów komuchów” się nie modliliśmy, a za to z ochotą rozmyślaliśmy o sposobach „dokopania” im. We mnie ten niechrześcijański zapał podsycał dodatkowo chłopak mojej siostry, który na działalności w podziemiu zjadł zęby i trochę lat do kosza wyrzucił, będąc relegowanym z uczelni. A „wojny nerwów” z czerwonymi toczyły się w naszej parafii bardzo często. Jak Jerozolima otoczona przez niewiernych, tak ona — podczas większych zgromadzeń — była oblężona ze wszystkich stron przez opancerzone, złowrogie oddziały ZOMO. Każdy wydarty wtedy od „glin” metr przestrzeni znaczył symbolicznie więcej wolnej Polski dla nas. Nie pamiętam już kiedy, czy to przed jego śmiercią, czy też już po niej (chociaż wówczas był jeszcze mocniej wśród ludzi „obecny”) tłum po błogosławieństwie wyległ na Plac Komuny Paryskiej (dzisiaj Wilsona) i skierował się w górę ulicy Słowackiego. W końcu co tu się mogło dziać, właśnie u zbiegu ulic trzech wieszczów: Krasińskiego, Mickiewicza i Słowackiego? Tylko narodowe powstanie… A że małe, malutkie, maluteńkie? Nic nie szkodzi — ważne, że nasze. Tak zatem, tłum coraz bardziej szedł ku północy, w stronę Gdańska, w stronę wolności, mając przed sobą zwarte szeregi ZOMO-wskiej falangi. Pałętałem się wtedy między nogami skandujących i za nimi powtarzałem donośnym falsetem: „Precz z komuną! Precz z komuną! Precz z komuną…!”. Ach, co też się działo wtedy, co też się działo! Mało brakowało a szeregi ciężkozbrojnych z „Solidarności”, którymi były czasem starsze panie z farbowanymi włosami, ogłosiłyby ostateczne zwycięstwo…
Powagę historycznej chwili odczułem dopiero wtedy, gdy telewizyjny spiker odczytał informację o uprowadzeniu księdza Jerzego. Matka przestała robić kolację, nóż zastygł jej w ręku, wreszcie rzuciła do mnie i do siostry: „Idziemy do kościoła!”. Nie my jedni tak postanowiliśmy, skoro, gdy przyszliśmy, całą świątynię wypełniała już ciżba ludzka zanosząca błaganie do Stwórcy o ratunek. Dzień w dzień przez dekadę — lub dłużej — jednego miesiąca tak się działo, co zaświadczam jako brzdąc w komeżkę wtedy przyodziany, stojący przed złaknionymi cudu ocalenia ludźmi. Niestety, miało być inaczej. Już samo miejsce, gdzie ksiądz Jerzy odprawiał ostatnią Mszę (parafia Świętych Polskich Braci Męczenników) było tragicznie prorocze. Pamiętam, jak podczas kolejnego czuwania jakiś ministrancki senior podszedł do kapłana i coś mu na ucho szeptał. Potem celebransowi zostało już tylko łamiącym się głosem oświadczyć, że właśnie znaleziono ciało księdza Jerzego. Płacz, szlochy, jęki zlały się nagle w majestatyczną bolesną pieśń klęczącego tłumu wznoszoną w niebo. Skowyt niewysłuchanych brzmiał o wiele głośniej niż organy, które zazwyczaj rozsadzały mury tej świątyni…
To, że historia jednak się spełnia wokół nas, pojąłem jeszcze głębiej wtedy, gdy w czasie pogrzebu księdza Jerzego zobaczyłem tę masę ludzi (kilkaset tysięcy) rozlaną zarówno na głównych alejach, jak i uliczkach Żoliborza; wspinającą się niekiedy na dachy domów i przykościelne drzewa. Wtedy dotarło do mnie, że podawałem liturgiczne ampułki komuś… wielkiemu. Odczucia tego nie zmąciły zdjęcia jego zmasakrowanego, jakby w rzeźni, ciała, nad którym „popracowali” wcześniej smutni panowie z SB. Makabryczne „obrazki” — misterium iniquitatis —zobaczyłem we francuskim tygodniku przerzuconym przez granicę.
Strony: 1 2