Życie Duchowe
LATO 31/2002
Pójdźcie na miejsce osobne
Pójdźcie na miejsce osobne
Wyobraź sobie człowieka lub grupę ludzi, którzy samotnie lub wspólnie przebywają w miejscu, w którym panuje cisza, gdzie nie ma radia, nie słychać żadnej muzyki. Po prostu siedzą przez godzinę lub pół godziny w ciszy. Nie rozmawiają, nie modlą się głośno, nie czytają książek ani gazet, nic nie piszą, nie zajmują się niczym. Po prostu „wchodzą w siebie”. Nie po to, by analizować, testować, organizować, planować, lecz po to, by po prostu być. Chcą „pozbierać się” w ciszy. Chcą osiągnąć pewną syntezę, integrację, pragną odkryć siebie na nowo w jedności myśli i woli, rozumienia i miłości, która wykracza daleko poza słowa, poza analizę, nawet poza świadomość. Pragną modlić się nie swymi ustami, lecz ciszą swych serc, czymś, co ją przekracza – samą podstawą swojego istnienia.
Co skłoniłoby współczesnych ludzi do podjęcia takiej praktyki? Czy ich motywacją jest ludzka potrzeba ciszy, refleksji, wewnętrznego poszukiwania? Czy pragną choćby na krótko oderwać się od aktywności i napięcia współczesnego życia po to, by odprężyć swoje umysły oraz wolę i poszukiwać błogosławionego poczucia wewnętrznej jedności, pojednania i integracji?
Są to z pewnością wystarczające powody – lecz dla chrześcijanina istnieją jeszcze głębsze motywy niż te wymienione powyżej. Chrześcijanin może uświadomić sobie, iż jest wezwany przez Boga do przeżywania ciszy, refleksji, medytacji i „wsłuchiwania się”. Być może jesteśmy zbyt rozgadani, zbyt aktywni w naszym rozumieniu życia chrześcijańskiego. Nasza służba Bogu i Kościołowi nie zawiera się jedynie w mówieniu i działaniu. Może również polegać na przebywaniu w ciszy – na słuchaniu i oczekiwaniu.
Być może bardzo ważne dla naszego wieku przemocy i niepokoju staje się ponowne odkrywanie medytacji – cichej wewnętrznej jednoczącej modlitwy oraz twórczej chrześcijańskiej ciszy.
Cisza ma wiele wymiarów. Może być regresem i ucieczką lub obecnością, świadomością, zjednoczeniem i samoodkryciem. Cisza negatywna zamazuje i wprowadza zamieszanie w nasz organizm (wpadamy wówczas w „sny na jawie”) lub tłumi nasz niepokój. Pozytywna cisza zakłada dyscyplinę wyboru i to, co Paul Tilich nazywa „odwagą bycia”. Na dłuższą metę dyscyplina twórczej ciszy wymaga pewnego rodzaju wiary. Kiedy stajemy twarzą w twarz z samym sobą w samotności, na gruncie naszego istnienia, konfrontujemy się z wieloma pytaniami dotyczącymi wartości naszej egzystencji, prawdziwości zaangażowania oraz autentyczności naszego życia codziennego. Kiedy jesteśmy nieustannie w ruchu, zawsze zajęci wypełnianiem wymagań naszej społecznej roli, bierni, unoszeni przez strumień mowy rwący od rana do nocy, być może jesteśmy w stanie uciec od naszego głębszego „ja” i pytań, które ono stawia. Możemy być mniej lub bardziej zadowoleni z naszej zewnętrznej tożsamości, społecznego „ja”, które tworzone jest przez nasze interakcje z innymi w pracowitym rytmie życia codziennego. Lecz bez względu na to, na ile uczciwi i otwarci potrafimy być w naszych relacjach z innymi, owo społeczne „ja” zakłada konieczny element sztuczności. Jest zawsze do pewnego stopnia maską. Musi być. Nawet amerykańskie upodobanie do szczerości, rodzinnej prostoty, uprzejmości, otwartości i poczucia humoru jest często tylko fasadą. Niektórzy ludzie bywają tacy w sposób naturalny. Inni uczą się odgrywania tych ról po to, by zdobyć akceptację innych. Ponieważ zachowanie takie niezupełnie jest udawaniem, dlatego do nas przemawia. Lecz czy kiedykolwiek stwarzamy sobie możliwość zrozumienia tego, iż ta rozgadana i uśmiechnięta, być może nawet twarda i zwarta osobowość, jaką jawimy się sobie, nie jest w istocie naszym prawdziwym „ja”? Czy dajemy sobie możliwość rozpoznania czegoś głębszego? Czy potrafimy stanąć wobec faktu, że być może nie interesuje nas cały ten zgiełk i zapracowanie? Kiedy pozostajemy w ciszy nie tylko przez kilka minut, lecz przez godzinę lub kilka godzin, możemy stać się niespokojnie świadomi wewnętrznej obecności jakiegoś niepokojącego gościa, naszego „ja”, którym jesteśmy my sami oraz ktoś jeszcze. To „ja” nie jest w pełni akceptowane w swym własnym domu, ponieważ jest tak różne od owej codziennej figury, którą skonstruowaliśmy z naszych relacji z innymi – i z naszych wewnętrznych niewierności.
Istnieje w nas ciche „ja”, którego obecność jest niepokojąca właśnie dlatego, iż jest ono tak ciche i nie może być wypowiedziane. Musi pozostać ciche. Werbalizując je, jednocześnie je okrawamy i w pewien sposób niszczymy. Musimy zatem otwarcie wyznać, iż nasza kultura jest na wiele sposobów ukierunkowana na to, by umożliwić nam uchylanie się od potrzeby stanięcia wobec owego wewnętrznego, cichego „ja”. Żyjemy w stanie ciągłej pseudouwagi skierowanej na głosy, muzykę, ruch uliczny lub ogólnie na hałas związany z tym wszystkim, co dzieje się wokół nas. To sprawia, że jesteśmy wciąż pogrążeni w powodzi dźwięków i słów rozproszonego środowiska, w którym nasza świadomość jest na wpół odurzona. Nie w pełni myślimy, niecałkowicie odpowiadamy, ale bardziej lub mniej jesteśmy w danym miejscu. Nie jesteśmy w pełni obecni ani całkiem nieobecni, nie całkiem odeszliśmy i nie całkiem jesteśmy dostępni. Nie można powiedzieć, że prawdziwie w czymś uczestniczymy, ani że bylibyśmy w stanie uczestniczyć. W istocie jesteśmy na wpół świadomi naszej alienacji czy oporu. Jednak czerpiemy pewne poczucie wygody z niejasnej świadomości tego, że jesteśmy „częścią” czegoś, chociaż nie jesteśmy w stanie zdefiniować, czym jest owo „coś” – prawdopodobnie nie chcielibyśmy definiować, nawet gdybyśmy potrafili. Po prostu dryfujemy wśród ogólnego hałasu. Zrezygnowani i obojętni trwamy wśród obojętności reklam, które chcą uchodzić za „rzeczywistość”.
Oczywiście to nie wystarczy, by utrzymać w nas stan zapomnienia o tym nieproszonym „ja”, które w dużej mierze skrywa świadomość. Niepokojąca obecność naszego głębokiego „ja” nieustannie usiłuje utorować sobie drogę ku powierzchni naszej świadomości. By dokonać na nim egzorcyzmu, potrzebujemy bardziej zdecydowanej stymulacji: rozproszenia, alkoholu, narkotyku, jakiejś sztuczki, gry lub rutynowego odreagowania naszego poczucia alienacji i niepokoju. W konsekwencji to „coś” odchodzi na jakiś czas i zapominamy o tym, kim jesteśmy.
Wszystkie te czynniki mogą być określone jako „hałas”, przemieszczanie lub blokowanie, w którym toną owe głębokie, tajemnicze i wytrwałe żądania wewnętrznego „ja”.
Co skłoniłoby współczesnych ludzi do podjęcia takiej praktyki? Czy ich motywacją jest ludzka potrzeba ciszy, refleksji, wewnętrznego poszukiwania? Czy pragną choćby na krótko oderwać się od aktywności i napięcia współczesnego życia po to, by odprężyć swoje umysły oraz wolę i poszukiwać błogosławionego poczucia wewnętrznej jedności, pojednania i integracji?
Są to z pewnością wystarczające powody – lecz dla chrześcijanina istnieją jeszcze głębsze motywy niż te wymienione powyżej. Chrześcijanin może uświadomić sobie, iż jest wezwany przez Boga do przeżywania ciszy, refleksji, medytacji i „wsłuchiwania się”. Być może jesteśmy zbyt rozgadani, zbyt aktywni w naszym rozumieniu życia chrześcijańskiego. Nasza służba Bogu i Kościołowi nie zawiera się jedynie w mówieniu i działaniu. Może również polegać na przebywaniu w ciszy – na słuchaniu i oczekiwaniu.
Być może bardzo ważne dla naszego wieku przemocy i niepokoju staje się ponowne odkrywanie medytacji – cichej wewnętrznej jednoczącej modlitwy oraz twórczej chrześcijańskiej ciszy.
Cisza ma wiele wymiarów. Może być regresem i ucieczką lub obecnością, świadomością, zjednoczeniem i samoodkryciem. Cisza negatywna zamazuje i wprowadza zamieszanie w nasz organizm (wpadamy wówczas w „sny na jawie”) lub tłumi nasz niepokój. Pozytywna cisza zakłada dyscyplinę wyboru i to, co Paul Tilich nazywa „odwagą bycia”. Na dłuższą metę dyscyplina twórczej ciszy wymaga pewnego rodzaju wiary. Kiedy stajemy twarzą w twarz z samym sobą w samotności, na gruncie naszego istnienia, konfrontujemy się z wieloma pytaniami dotyczącymi wartości naszej egzystencji, prawdziwości zaangażowania oraz autentyczności naszego życia codziennego. Kiedy jesteśmy nieustannie w ruchu, zawsze zajęci wypełnianiem wymagań naszej społecznej roli, bierni, unoszeni przez strumień mowy rwący od rana do nocy, być może jesteśmy w stanie uciec od naszego głębszego „ja” i pytań, które ono stawia. Możemy być mniej lub bardziej zadowoleni z naszej zewnętrznej tożsamości, społecznego „ja”, które tworzone jest przez nasze interakcje z innymi w pracowitym rytmie życia codziennego. Lecz bez względu na to, na ile uczciwi i otwarci potrafimy być w naszych relacjach z innymi, owo społeczne „ja” zakłada konieczny element sztuczności. Jest zawsze do pewnego stopnia maską. Musi być. Nawet amerykańskie upodobanie do szczerości, rodzinnej prostoty, uprzejmości, otwartości i poczucia humoru jest często tylko fasadą. Niektórzy ludzie bywają tacy w sposób naturalny. Inni uczą się odgrywania tych ról po to, by zdobyć akceptację innych. Ponieważ zachowanie takie niezupełnie jest udawaniem, dlatego do nas przemawia. Lecz czy kiedykolwiek stwarzamy sobie możliwość zrozumienia tego, iż ta rozgadana i uśmiechnięta, być może nawet twarda i zwarta osobowość, jaką jawimy się sobie, nie jest w istocie naszym prawdziwym „ja”? Czy dajemy sobie możliwość rozpoznania czegoś głębszego? Czy potrafimy stanąć wobec faktu, że być może nie interesuje nas cały ten zgiełk i zapracowanie? Kiedy pozostajemy w ciszy nie tylko przez kilka minut, lecz przez godzinę lub kilka godzin, możemy stać się niespokojnie świadomi wewnętrznej obecności jakiegoś niepokojącego gościa, naszego „ja”, którym jesteśmy my sami oraz ktoś jeszcze. To „ja” nie jest w pełni akceptowane w swym własnym domu, ponieważ jest tak różne od owej codziennej figury, którą skonstruowaliśmy z naszych relacji z innymi – i z naszych wewnętrznych niewierności.
Istnieje w nas ciche „ja”, którego obecność jest niepokojąca właśnie dlatego, iż jest ono tak ciche i nie może być wypowiedziane. Musi pozostać ciche. Werbalizując je, jednocześnie je okrawamy i w pewien sposób niszczymy. Musimy zatem otwarcie wyznać, iż nasza kultura jest na wiele sposobów ukierunkowana na to, by umożliwić nam uchylanie się od potrzeby stanięcia wobec owego wewnętrznego, cichego „ja”. Żyjemy w stanie ciągłej pseudouwagi skierowanej na głosy, muzykę, ruch uliczny lub ogólnie na hałas związany z tym wszystkim, co dzieje się wokół nas. To sprawia, że jesteśmy wciąż pogrążeni w powodzi dźwięków i słów rozproszonego środowiska, w którym nasza świadomość jest na wpół odurzona. Nie w pełni myślimy, niecałkowicie odpowiadamy, ale bardziej lub mniej jesteśmy w danym miejscu. Nie jesteśmy w pełni obecni ani całkiem nieobecni, nie całkiem odeszliśmy i nie całkiem jesteśmy dostępni. Nie można powiedzieć, że prawdziwie w czymś uczestniczymy, ani że bylibyśmy w stanie uczestniczyć. W istocie jesteśmy na wpół świadomi naszej alienacji czy oporu. Jednak czerpiemy pewne poczucie wygody z niejasnej świadomości tego, że jesteśmy „częścią” czegoś, chociaż nie jesteśmy w stanie zdefiniować, czym jest owo „coś” – prawdopodobnie nie chcielibyśmy definiować, nawet gdybyśmy potrafili. Po prostu dryfujemy wśród ogólnego hałasu. Zrezygnowani i obojętni trwamy wśród obojętności reklam, które chcą uchodzić za „rzeczywistość”.
Oczywiście to nie wystarczy, by utrzymać w nas stan zapomnienia o tym nieproszonym „ja”, które w dużej mierze skrywa świadomość. Niepokojąca obecność naszego głębokiego „ja” nieustannie usiłuje utorować sobie drogę ku powierzchni naszej świadomości. By dokonać na nim egzorcyzmu, potrzebujemy bardziej zdecydowanej stymulacji: rozproszenia, alkoholu, narkotyku, jakiejś sztuczki, gry lub rutynowego odreagowania naszego poczucia alienacji i niepokoju. W konsekwencji to „coś” odchodzi na jakiś czas i zapominamy o tym, kim jesteśmy.
Wszystkie te czynniki mogą być określone jako „hałas”, przemieszczanie lub blokowanie, w którym toną owe głębokie, tajemnicze i wytrwałe żądania wewnętrznego „ja”.
Strony: 1 2