dzięki uprzejmości: http://www.deon.pl/

 

Terapia psychoanalityczna – nawet jeśli bezpośrednio nie stawia sobie takiego zadania – może stworzyć człowiekowi warunki do tego, by był szczęśliwy. A jest to możliwe dlatego, że uwalnia go ze zniewoleń, które oplatają osobowość pacjenta. „Najcenniejsza rzeczą człowieka jest jego szczęśliwe życie”. Do takiego wniosku dochodzą pacjenci pod koniec terapii psychoanalitycznej.

 

 

Łatwiej być nieszczęśliwym niż szczęśliwym

 

Freud pisze, że „możliwości doznawania szczęścia są ograniczone przez naszą konstytucję. […] Cierpienia […] doznajemy zapewne jako bardziej dominującego” .
Dochodzimy do paradoksu, że ludziom nieszczęśliwym wygodniej jest pozostawać takowymi niż podjąć trudną drogę prowadzącą do szczęścia. W trakcie psychoterapii obserwujemy, jak pacjent z mozolnym wysiłkiem zmierza ku szczęściu.

Mówi wprawdzie o tym, że chciałby się wyzwolić od dręczącego go cierpienia, deklaruje, że jego największym marzeniem jest wreszcie poczuć się dobrze, jednak w rzeczywistości stawia opór wobec wprowadzenia najdrobniejszej choćby zmiany. Woli wpatrywać się w przeszłość, która koniecznie musi zostać niezmienna. W ten sposób pacjent wciąż kręci się wokół własnych problemów.

Pacjent nie odważy się odrzucić fałszywych pewników i iluzorycznych korzyści, które jakoby dawała mu choroba. Przepełnia go lęk i wątpliwości, czy warto wyzbyć się swego wizerunku jako człowieka cierpiącego. Jest to jego jedyny obraz siebie i nie zna innego, dlatego jest do niego tak przywiązany. Tym należy tłumaczyć ostrożność, z jaką pacjent poddaje się psychoterapii. Najpierw musi przecież wybadać teren.
Nie dziwi więc to, że zwłaszcza na początku pacjent wykazuje pewne przywiązanie do nieszczęścia. Odnosząc się do grupowania negatywnych doświadczeń z dzieciństwa, Freud pisze tak: „Mechanizmy obronne skierowane przeciwko dawnym niebezpieczeństwom powracają w kuracji jako opory przeciwko wyleczeniu. Dochodzi do tego, że samo wyleczenie jest traktowane przez ego jako nowe niebezpieczeństwo”.

 

Zaakceptuj mnie

 

Istnieją głębokie korzenie zarówno szczęścia jak i nieszczęścia. Nie łatwo je usunąć, gdyż na trwałe wrosły we frustrujące nas doświadczenia. Zwłaszcza te, które uczyniły nasze dzieciństwo jałowym i obumarłym.
Zdarza się, że pacjent doznał tak silnych cierpień, że nie pozwalają mu one spokojnie i gruntownie zmierzyć się z własnymi wrażeniami, emocjami i pragnieniami. To dlatego na początku terapii, choć mówi bardzo dużo, to tak naprawdę duchem jest nieobecny. Jego prawdziwe Ja nadal milczy, gdyż jest zagłuszane przez Ja fałszywe. Winnicott nazywa je wnętrzem komediowym.
Jest ono w dużej mierze efektem nieuświadomionego przejmowania się i pragnienia podobania się innym, nawet jeśli miałoby to oznaczać zaparcie się siebie. Jego cechą charakterystyczną są niemoc i emocjonalna zależność od presji środowiska. Pozostaje uwięzione w narzuconych przez innych rolach, które tak naprawdę są mu obce.

Aby poczuć się akceptowanym i kochanym, pacjent stopniowo tłumił w sobie własny pogląd na rzeczywistość i istotę szczęścia. Musiał więc oprzeć się swojemu prawdziwemu wnętrzu i w zamian zbudować w sobie fałszywe wnętrze.
Pacjenci zdradzają bardzo silny strach przed oddaleniem się od innych, przed zbytnim różnieniem się od ich sposobu myślenia i życia, przed odrzuceniem i odsunięciem poza margines społeczeństwa. Groza piętna społecznego popycha człowieka do zanegowania i znienawidzenia siebie, do stania się sobie obcym. Troska o uszczęśliwianie innych doprowadziła więc do rezygnacji z własnego szczęścia. W takich przypadkach wizja własnego szczęścia niejednokrotnie postrzegana jest jako śmiertelne zagrożenie. Jakikolwiek przejaw wejścia w kontakt z własnymi pragnieniami traktowany jest jako tabu, a jeśli już do tego dojdzie, to wywołuje ogromne poczucie winy i strach przed karą.

 

Dominujący lęk

 

Skąd to wszystko się bierze? Dlaczego – jak stwierdziliśmy w poprzednim rozdziale – niektórym nie dane było doznać ciepła, uznania ani doświadczenia swej głębi, których tak bardzo potrzebowali. Zetknęli się za to ze środowiskiem niezdolnym do zauważenia, zrozumienia i zaspokojenia ich oczekiwań, niepokojów, pragnień, lęków i najgłębszych odczuć. Spotkali się z rodzicami, którzy – prawdopodobnie w dobrej wierze i w imię miłości – zagłuszyli ich potrzeby, narzucając własne.
Ci, którzy powinni byli być ich ostoją, systematycznie bojkotowali u swoich dzieci emocje, impulsywność i sposób reagowania na świat. Dlatego wbrew sobie przeżywały one dominujący w nich lęk o to, czy zdołają się podobać rodzicom, rodzinie, najbliższemu otoczeniu. Na bazie wyćwiczonych w tym celu słów i gestów zbudowali więc w sobie fałszywą osobowość, zagłuszając to, co prawdziwe i własne. Aż do momentu, gdy cała ta konstrukcja nieoczekiwanie padła, a to, co nie zostało przeżyte, wyszło na jaw.

Dopiero dzięki żmudnej analizie pacjent może wejść w kontakt z zagłuszonymi zakamarkami własnego Ja. Czasami są to te aspekty osobowości, których boi się najbardziej, i które zostały przezeń wcześniej znienawidzone. Stopniowo poznaje swoje wnętrze, ale jawi mu się ono – jak twierdzi Klein – jako pełne tego, co najgorsze. Jednostka odczuwa zatem wewnętrzne zagubienie i obsesyjny niepokój, do tego stopnia, że z tego powodu czasami próbuje przerwać terapię.

To bardzo trudny moment w terapii, w którym szczególnie potrzebne jest wsparcie psychoterapeuty poprzez życzliwą obecność, zdolną do konstruktywnego przeobrażenia lęków pacjenta. Kontakt i dobra relacja z terapeutą – postrzeganym jako „pozytywna postać” – pozwala pacjentowi znieść, przepracować i zneutralizować przeżywane od lat niepokoje. Miały one moc paraliżującą. Odtąd jednak zmniejsza się zakres bólu, dając miejsce szczęściu.