Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy pomyślałem o możliwości milczenia przez cały miesiąc, wydało mi się to czymś nierealnym. Było to jeszcze przed podjęciem zakonnej drogi życia – spojrzenie w okrytą mgłą tajemnicy przyszłość, wówczas zaledwie z pozycji zewnętrznego, niezaangażowanego obserwatora. Być może właśnie na skutek owego czasowego oddalenia to niewyraźnie jawiące się wydarzenie przybierało tak nierzeczywiste kształty.
Z czasem zaczęły się one ukonkretniać. Nastąpił etap przygotowań. Właściwie wszystko było temu podporządkowane i temu miało służyć: rytm modlitwy, wdrażanie w jej metodę, prace i momenty wytchnienia. Poszczególne te sprawy, wzięte osobno i łącznie, tworzyły przedziwną harmonię współistnienia, wkomponowaną w proces przygotowawczy i ześrodkowaną na jego punkcie odniesienia – rekolekcjach. Wraz z atmosferą nadchodzących świąt Bożego Narodzenia czuło się obecność czegoś innego, co im towarzyszyło i miało swój znaczący ciężar gatunkowy…
Aż przyszedł mroźny styczniowy dzień, kiedy miał się dla mnie rozpocząć czas Manresy (miejsce doświadczeń mistycznych św. Ignacego). Jak każde wielkie wydarzenie, otwierająca się perspektywa trzydziestu dni Ćwiczeń duchownych miała w sobie moment magnetycznego przyciągania, jakiejś fascynacji niezgłębionymi obszarami ducha. Zarazem rodziła jednak obawy, pojawiające się zawsze w obliczu nowego, o którym nie wiadomo, co przyniesie. Powiadają, że początki zawsze są trudne. W rekolekcjach w każdym razie to się zazwyczaj sprawdza.
Tak było i ze mną. Zresztą dynamikę pierwszego tygodnia Ćwiczeń charakteryzuje obiektywna trudność. Modlitewne rozważania odsłaniają przed oczyma rekolektanta ludzką kondycję, grzech i upadek oraz ich konsekwencje. Oświetla je wszakże miłość Boga, który chce porządkować człowiecze sprawy, orientując je na cel i relatywizując wiodące doń środki. Konfrontacja z własnym egoizmem bywa mimo wszystko bolesna i tak ją właśnie przeżywałem. Ostry mróz, wieczorne spacery i styczniowa surowość podkarpackiej wioski wzmacniały niektóre akcenty, zaznaczone już uprzednio przez ciszę oraz samotność przed Bogiem. Pokusa rezygnacji łasiła się do zmarzniętych nóg… Przyszedł jednak czas, kiedy wzeszło słońce.
Nie pamiętam dobrze, czy to było przed zakończeniem pierwszego czy może raczej u progu drugiego tygodnia Ćwiczeń. Nie jest to istotne, najważniejsze, że zacząłem baczniej przyglądać się Jezusowi, lepiej Go poznawać, zwracać uwagę na Jego reakcje w sytuacjach, które w nieznacznym stopniu, jak sądziłem dotychczas, mnie dotyczyły, dostrzegać rzeczy, które dotąd mi umykały. Zatem coraz bardziej wyraźna stawała się potrzeba dokonania wyboru, opowiedzenia się po jednej ze stron. Narastała świadomość wagi tej decyzji.
Podjąłem nocne spotkania modlitewne, jak zwykł to czynić Jezus w przeddzień istotnych rozstrzygnięć. Dające o sobie znać zmęczenie neutralizowało zanadto egzaltowane nastroje. Byłem wewnętrznie przekonany o doznanych i wciąż doznawanych łaskach, jak również o przyrzeczonej łaskawości Boga. Czułem się dostatecznie umocniony. Decyzja miała wszelkie warunki ku temu, by mogła zapaść.
Po drugiej z kolei półtoradniowej przerwie – wcześniejsza nastąpiła po pierwszym tygodniu – nadeszła próba realizmu życia: kontemplacja Męki Pana. Na tym etapie weryfikował się mój rzekomo „dobrze przemyślany” wybór, jego pewność, powaga, solidność. Modlitewne uczestnictwo w cierpieniach Jezusa obrazowało w pewnej mierze to, co stanowi następstwo poczynionej decyzji. A jednocześnie jest chyba jedyną możliwą drogą wiernego podążania w logice miłości.
Towarzysząc Maryi powracającej z Golgoty, wszedłem w tydzień Zmartwychwstania. To niezwykły czas, kiedy odkrywałem, że oto „wszystko stało się nowe”, przemienione, niby dobrze znane, a jakże zaskakujące swoją innością. Obecność Jezusa również jakaś dziwnie nieuchwytna… Teraz trzeba się uczyć przechodzić w codzienność. Obejmować wzrokiem to, co się mu wymyka, słyszeć bezdźwięczne, dotykać nienamacalne… Wszystko po to, aby odkrywać Działanie w prostych ludzkich dziełach.