Człowiek zraniony, który ma negatywny obraz samego siebie bardzo często doświadcza różnego rodzaju lęków. Jego sytuacja przypomina po trosze sytuację więźnia. Z jednej bowiem strony człowiek uwięziony tęskni do wolności, ale gdy ją uzyskuje, bardzo często powraca do więzienia, bo życie poza nim zmieniło się tak bardzo, że nie odnajduje się on już w tym innym świecie.
W więzieniu zna wszystko i wszystkich. Wytworzył sobie pewien „modus vivendi” (sposób życia) i wie, jak przetrwać. Kiedy wychodzi na wolność, zostaje pozbawiony tych „sieci” odniesień. Podobnie jest z tymi, którzy żyją złudzeniami, jakby we śnie. Czasami „warto” być chorym. Inni się nami wtedy zajmują, troszczą się o nas, człowiek czuje się bardziej potrzebny. Kiedy zdrowiejemy musimy podjąć odpowiedzialność na swoje barki. A to wcale nie jest czasami przyjemne. Podobnie dzieje się z ludźmi, którzy przez całe życie pozwalali decydować innym za siebie. Kiedy sami staną wobec konieczności podejmowania osobistych decyzji, ogarnia ich straszliwy niepokój.
W każdym z nas istnieje ten lęk przed wyjściem z naszego więzienia, z naszej choroby, lęk przed życiem. Znamy nasz mały świat, mamy swoje przyzwyczajenia, przyjaciół, sposoby postępowania. Wiemy jak sobie poradzić z pewnymi trudnościami, jak uciec przed doskwierającym uczuciem smutku i osamotnienia. To nasze uciekanie przed życiem dotyczy także ucieczki przed Bogiem. Bo On jest nieprzewidywalny. Jeśli pójdę za Nim, wszystko traci swoją pewność, musiałbym postawić krok w nieznane. Wydaje się jakby w tym momencie zawalił się nasz świat. Przed czymś takim uciekamy.
Może to wydać się dziwne, ale jednym z częstych lęków dzisiejszego człowieka jest lęk przed miłością. Jest to paradoks, bo przecież człowiek tęskni za miłością, chce jej doświadczyć. Oczekuje, że kiedyś przyjdzie taki moment, w którym spotka kogoś, kto go pokocha, ale jednocześnie wobec takiej perspektywy ogarnia go niepokój.
Każdy człowiek bardziej czy mniej żyje w takim swoim wewnętrznym świecie i nie jest mu łatwo wyrwać się z niego. Nie zawsze też łatwo jest przełamać taki mur oddzielający nas od życia. Do tego potrzebny jest drugi człowiek, który jednak będzie umiał uszanować nasze bariery, który nie wtargnie w nasz wewnętrzny świat brutalnie i nie obnaży nas w nieodpowiednim momencie. „Miłość” okazana przez drugiego człowieka może stać się „niebezpieczna”. Może zbyt mocno przypomnieć o negatywnym obrazie siebie, może wzbudzić zazdrość i nienawiść. Jest to jednak odwrotność tego, czego szukaliśmy. Jeszcze trudniej jest wtedy, kiedy się okaże, że ta „miłość” jest tylko złudzeniem. Zamknięcie jest wtedy jeszcze większe.
W człowieku pragnącym miłości obudziliśmy te wszystkie tęsknoty, pozwoliliśmy mu marzyć, a jednocześnie „powaliliśmy” go na bruk. Wyjście do drugiej osoby może obudzić w niej negatywne uczucia, lęk i musimy być tego świadomi. Może trzeba jej będzie pomóc żyć z tymi negatywnymi uczuciami, przyznać się do nich. „Miłość może stać się rzeczywistością nie do przyjęcia; nie można już znieść wyciągniętej ręki, bo to wywołuje zbyt wiele emocji. (…) Jedyny prawdziwy dar, polega na odkryciu drugiemu jego wszystkich zalet, które przywrócą mu wiarę w samego siebie i udowodnią, że jest zdolny do zrobienia czegoś pięknego”. (Jean Vanier, Wspólnota).
Obok lęku przed miłością, przed jej przyjściem, zwłaszcza wtedy, kiedy już zostaliśmy zranieni w tej sferze, istnieje także lęk przed zaangażowaniem się. Człowiek w potrzebie, którego spotykamy na swojej drodze jest dla nas jakimś wyzwaniem. Nie zawsze jesteśmy jednak skłonni się temu wyzwaniu poddać. Mogłoby nas ono zbyt daleko zaprowadzić, wytrąca nas z naszej osiągniętej z takim trudem równowagi. Mogę odkryć, że drugi człowiek wzywa mnie do zaangażowania się. Często nasze zachowania w takich sytuacjach mają znamiona uwalniania się jak najszybciej od wszelkiego rodzaju zobowiązań. Daję pieniądze, uciekam, byle tylko przerwać tę sytuację.
Jednak prawie zawsze czuję się po tym nieswojo. Z jednej bowiem strony czuję wezwanie, może nawet powołanie od Boga, a z drugiej jest we mnie zbyt wiele oporów. Ta chwila, kiedy muszę podjąć decyzję o zaangażowaniu się jest bardzo ważna, ale i bardzo trudna. Może mnie daleko zaprowadzić. Nie jestem pewny czy to jest właśnie to, czy będę temu wierny, itp. Zaangażowanie się, otwarcie na miłość jest niebezpieczne. W takim większym zbliżeniu mogę odkryć siebie, swoje ubóstwo. Boję się drugiego człowieka nawet jeśli jest on dla mnie szansą wyjścia z zamknięcia, jest szansą na miłość. Boję się przed nim być całkiem sobą, bo być może nie zniesie on mojego prawdziwego obrazu, może stracić dobre mniemanie, jakie miał o mnie. Dlatego lepiej jest trzymać drugiego człowieka na dystans, żeby zbyt wielkie zbliżenie nie stało się okazją do odkrycia całej prawdy o mnie.
Pomocna dłoń, okazywana miłość może być i często jest czymś pięknym, ale jest też niebezpieczna. Mogę łudzić kogoś fałszywą nadzieją. Ktoś, kto już nosi w sobie negatywny obraz siebie, przekonanie o tym, że nic nie jest wart, nie ośmieli się przyjąć wyciągniętej ręki, bo wie, czym to się skończy. Przyjmując pomoc, pozwala, aby odrodziła się nadzieja. Jeśli ona zostanie zawiedziona, zamknie się jeszcze bardziej i wtedy rozpacz jest jeszcze większa.
Raz zdobyte złe doświadczenie skutecznie blokuje nas na następne. Kiedy moje zaufanie do kogoś zostało zawiedzione, bardzo trudno jest mi przyjąć kogoś, kto mówi: „zaufaj mi”. Człowiek zraniony niełatwo przyjmuje ponowną propozycję pomocy. Stanie się agresywny, albo zamknie się jeszcze bardziej. Zbyt duża bliskość jest nie do zniesienia dla osoby, która została zraniona. Ma ona wtedy wrażenie, że „gwałci” się jej intymną sferę i odczytuje to jako zagrożenie. Najczęstszą ucieczką jest agresja, krytycyzm czy zamknięcie, a konsekwencją tego jest zwykle jeszcze większy smutek życia.
Wiecej w książce: Obudzić serce – Paweł Kosiński SJ