PROBLEM

 

Najwcześniejsze moje wspomnienia dotyczące matki wiążą się z uczuciami lęku, strachu, wstydu, poczucia inności i osamotnienia. Uczucia te były tak dominujące w moim małym sercu, że nie było w nim już miejsca na inne bardziej ciepłe do niej. Mama żyła w trzech stanach emocjonalnych, do których ja i mój brat jakby w sposób naturalny się dopasowaliśmy.

Pierwszy stan był stanem zadowolenia, który był dla nas niezwykle przyjemny. Mama była zadowolona, uśmiechnięta, głos jej był wesoły niemalże śpiewny. W okresie tym chodziliśmy na lody, bawiliśmy się hałaśliwie i do woli w naszym małym mieszkaniu. Często też wymuszaliśmy zakup jakiś gum, rurek z kremem czy oranżady w małych przydomowych sklepikach.

Po pewnym czasie tej sielanki głos mamy nie był już taki śpiewny, często się marszczyła na twarzy i zaczynała być zirytowana. Słychać było często wyrzut w jej słowach, że byliśmy niedobrzy, a ona dla nas robi wszystko, co się da. Był to czas, kiedy wiedzieliśmy, że należy się chować przed matką i jej unikać. W tym okresie nie można było przynieść w dzienniczku uwagi czy złej oceny, bo za dwa dni można było z opóźnieniem dostać potężne baty.

Coraz częściej z bratem spoglądaliśmy na kable od żelazka czy prodiżu, aby wyszukać dla nich miejsce w domu, gdzie schowane nie będą służyły jako narzędzia do wymierzania sprawiedliwej kary. Twarz matki była coraz bardziej zła, słowa coraz bardziej złośliwe i kąśliwe, a więc nadszedł czas, by się modlić, aby zasłużone baty dostał mój brat, a nie ja.

Tak bardzo bałam się bicia i bólu. Zakładałam coraz więcej ubrań na siebie; może mniej będzie bolało, jeżeli to będzie dzisiaj i jeżeli to będę ja. Dostał baty mój brat i to dostał podwójnie, bo matka nie mogła znaleźć paska, który on gdzieś schował. Ale znalazła kabel od żelazka pod nieuprasowanymi ubraniami. Dostał, bo był niegrzeczny, i za to, że schował kabel od żelazka i nie mogła uprasować ubrań. „Co ludzie powiedzą, że wy tak chodzicie nieuprasowani?” – narzekała.

Uff, teraz z dzień sobie popłaczę i będzie znów z tydzień fajnie. Znowu będą lody, spacery do parku, gumy, rurki… a teraz trochę trzeba pocierpieć, ale tylko trochę. I tak żyłam długo. Rozwiązanie najprostszych i najzwyklejszych spraw i problemów było podporządkowane tym cyklom.

Pamiętam, że kiedy dostawałam dwójki w szkole, to interpretacja tego faktu była podporządkowana jednemu z tych trzech stanów matki. Jak był to stan podenerwowania, irytacji, rozżalenia, że ma dzieci, które ją nie doceniają, to stawałam się potencjalną kandydatką do odroczonego w czasie wymierzenia słusznej kary. Jeżeli to był stan mocnej agresji słownej no to wiadomo, że ja na pewno dostanę baty. Jeżeli był to zaś stan radości, zadowolenia, to nauczycielka była głupia i niesprawiedliwa… i tyle w temacie niedostatecznej oceny.

I tak weszłam w stan dorosłości. Nie znałam innego świata, innych relacji międzyludzkich. To, w czym żyłam wydawało mi się normalne. Wiedziałam tylko, że nie chcę być moją matką, ale jaka chcę być, nie wiedziałam. Póki co chciałam być szczęśliwa, atrakcyjna, ładnie ubrana, kochana przez wspaniałego mężczyznę.

Kiedy miałam 17 lat poznałam mojego przyszłego męża, kiedy miałam 22, byłam już jego żoną oczekującą dziecka. Był dużo starszy, czyli znał zapewne życie lepiej ode mnie. No i pięknie opowiadał o miłości do mnie. Nikt mnie tak nie kochał jak on. Razem chodziliśmy na imprezy, razem popijaliśmy sobie dobre wino i piwo planując wspólną przyszłość.

Ciąża zmieniła moje życie, przestałam pić alkohol, bo to niezdrowe dla dziecka, nadrabiałam zaległości na studiach. Mój mąż jakoś dziwnie żył po kawalersku. Popijał, mało zarabiał, często spędzał czas poza domem i nadal pięknie opowiadał o miłości, tylko ja już w to nie wierzyłam.

Samotność, kłopoty finansowe, ciągłe porównywanie się z innymi, chęć bycia szczęśliwą, ładnie ubraną… pijackie awantury i wyzwiska bardzo mocno wpływały na mój stan emocjonalny. Coraz częściej łapałam się na szarpaniu synów, używania paska do spodni niezgodnie z jego przeznaczeniem, rzucaniu przedmiotami na oślep, wymierzania bolesnych klapsów dzieciom. Po każdym wybuchu przysięgałam sobie, że to ostatni raz, że teraz to ja opanuje się, zmienię się. Wierzyłam w to święcie.

Po każdym karaniu synów poczucie winy było nie do przeżycia. Co roku coraz gorsze, coraz bardziej dające objawy somatyczne. Migrenowe bóle głowy, bóle gardła i całego ciała. Po każdym wybuchu nie mogłam patrzeć na siebie w lustrze. Miałam ogromne pragnienie, wręcz obsesyjne, aby wynagradzać moim dzieciom to, co przeze mnie przeżywają. No bo przecież ja nie miałam być taka, jak moja matka.

Wyjazdy na narty, obozy, urodziny, markowe kurtki… wszystko to po to, aby zrekompensować sobie i im moje wybuchy agresji i przemocy.  Widziałam w ich oczach ulgę, że stan moich wariactw się kończy, wyczekiwanie jak zareaguję, radość, że jestem w takim stanie, że będzie można mnie naciągnąć, bądź namówić na kupno czegoś drogiego lub innej przyjemności. I tak 30 lat przeżyłam w cyklu przemocowym: ofiara – sprawca, sprawca – ofiara.

 

ROZWIĄZANIE

 

Dlaczego postanowiłam zdrowieć? Bo już dłużej nie mogłam tak żyć. Ale nie wiedziałam, jak to zrobić. Miałam na tyle dosyć życia, że chciałam sobie je odebrać. Naprzeciwko był taki wysoki blok, który miał z 10 pięter; z telewizji i gazet wiedziałam, że jeżeli z niego skoczę, to nie ocaleję. Bałam się jednak zostawić synów na tym świecie, który według mnie był straszny, pełen zagrożeń, niewyobrażalnego cierpienia. Kto ich ochroni? ojciec pijak? teściowa dewotka katolicka, żyjąca bardziej dla sakramentów niż najbliższych jej ludzi? moi rodzice, którzy dali mi więcej cierpienia, niż ktokolwiek na świecie? Synowie musieli iść na blok razem ze mną, żeby w przyszłości nie cierpieć.

Wtedy w moim życiu pojawił się ksiądz Stanisław, który pozwalał mi się wygadać z żalów dnia codziennego i po godzinnej rozmowie stwierdził, że powinnam się położyć spać, bo jutro będę miała więcej energii i zrobię to, co dzisiaj jakoś nie udało mi się zrobić.

I tak codziennie wygadana z zamiarem samobójstwa i dzieciobójstwa, szłam spać, aby swe plany zrealizować następnego dnia. Ksiądz Stanisław do niczego mnie nie namawiał ani od niczego nie odżegnywał; on zalecał się tylko przespać, gdyż ranek zawsze jest mądrzejszy od wieczora.

Cykle przemocowe nadal trwały i były ciężkie. Po każdym wybuchu straszne poczucie winy i doły takie, że nie mogłam się podnieść z łóżka do pracy. Migreny, bóle gardła i ciała, nieprzespane noce, utrata wagi do tego stopnia, że wyglądałam jak anorektyczka; pustka, samotność, bezsens.

Pewnego dnia jeden z synów wykrzyczał mi w twarz, że tata bywa czasem miły jak jest trzeźwy, ja zaś nigdy. Jak to ja nie bywam miła? ja która pracuję na trzy etaty, aby było wszystko w domu? i jeszcze na teatr, kino, urodziny kolegi? a ojciec przecież przepija wszystko i on jest lepszy ode mnie?

Na przedstawieniu w przedszkolu wszystkie dzieci występowały; coś mówiły. Wszystkie oprócz mojego syna. Kiedy zapytałam się, dlaczego nie występował, odpowiedział mi, że jest do niczego. Spojrzałam na niego i zobaczyłam siebie jako dziecko. Wściekłam się, zwyzywałam go, kazałam bardziej nad sobą pracować, mieć jakieś ambicje.

Po tych dwóch wydarzeniach już nie byłam tą samą osobą; coś we mnie pękło. Moje dzieci są takie jak ja, a przecież miało być inaczej. W wyniku kolejnej awantury mój mąż dostał sądowny nakaz leczenia się na alkoholizm, a pani kurator kazała i mi się zgłosić na terapię dla osób współuzależnionych. Dlaczego on, to było jasne i oczywiste, ale dlaczego ja?

Terapia dała mi dużo radości: i przyjaciół, i mitingi Al-Anon, AA też. Nie byłam już sama, inni też czuli to co ja i jakoś sobie poradzili. Jest nadzieja. Ale przemoc nadal stosuję i nadal nie umiem inaczej. Wszyscy uważają, że pięknie zdrowieję, dużo robię dla siebie i dzieci. To fakt, że dużo robię, ale… przecież kobiety nie stosują przemocy i mogą być tylko jej ofiarami, szczególnie te współuzależnione. Jestem mała i chuda, spokojna, więc pewnie ktoś musiał mnie zdenerwować, albo to co robię to nie takie groźne – przekonują mnie inni. I staram się w to uwierzyć.

Jestem dwa lata w zdrowieniu, pięknie się terapeutyzuję, więc gdzie tu przemoc? Wstydzę się, że zawiodę nowych przyjaciół, terapeutę, a może przyjdzie mi siedzieć w więzieniu, nie daj Boże.

Po jednym z takich ataków wybiegłam z domu na podwórko i spotkałam moją koleżankę z dzieciństwa alkoholiczkę i narkomankę, od kilku lat już niepraktykującą. Nie wiem, dlaczego powiedziałam jej wszystko. Odpowiedziała mi, że ona też tak miała. Zaczęła opowiadać o sobie i o tym, jak biła syna.

Moje serce zawyło z ulgi, że nie jestem sama na tym świecie, że jest nas już dwie. Powiedziała, że zgłosiła się na terapię dla osób nie radzących sobie ze złością i to jej pomogło. Poczułam ulgę, że jest rozwiązanie.

Na terapii nauczyłam się czuć gniew we własnym ciele – pierwszych symptomów, które zwiastują wybuch. Okazało się, że mam w sobie toksyczne poczucie winy. Nie skruchę czy żal, nie chęć naprawy, a patologiczne poczucie winy, które mi się nasila po każdym wybuchu agresji i powoduje taką degradację we mnie, że kolejny wybuch jest silniejszy. No bo przecież po takim dole…

Odkryłam broń na moją przemoc – to modlitwa. Gdy czuję, że nie wytrzymuję, wychodzę z domu i się modlę. I przychodzę do domu jak już czuję w sobie wewnętrzny spokój. Ostatni mój wybuch agresji był bez poczucia winy. Modliłam się żarliwie, aby nie czuć poczucia winy, bo potem jak się w nim zanurzę, to już nie dam sobie rady z kolejnym wybuchem.

Udało się! Ostatni raz, kiedy pobiłam człowieka, to było dwadzieścia lat temu. Nie mogłam wybuchnąć kolejny raz, bo nie miałam poczucia winy. Ja wiem, że tego się nie rozumie, to się po prostu czuje. Potem terapia DDA i przerabianie traum z dzieciństwa. Przemoc seksualna, przemoc fizyczna i psychiczna wobec mnie i innych ludzi w mojej rodzinie. Wszystko rozwiązywało się za pomocą bicia, wyzwisk, straszenia.

Na straży tego wszystkiego stały: przykazania Boże i Biblia: czcij ojca swego i matkę swoją, przebacz tak jak Jezus nakazywał przebaczać swojemu wujkowi, który mnie wykorzystał seksualnie i tysiące innych dziwnych interpretacji słowa Bożego. W efekcie końcowym doszłam do wniosku, że taki Bóg nie jest mi potrzebny, a w zasadzie w czym On mi może pomóc?

Przez pierwsze lata zdrowienia moją Siłą Wyższą była siła w kosmosie, która działała dla mojego dobra. Musiałam znaleźć sobie jakąś siłę, by móc pracować na programie 12. Kroków, ale po wcześniejszych doświadczeniach wiedziałam, że to nie może być Bóg moich ojców.

Na jednym z warsztatów studiowania Kroków jeden z kolegów powiedział mi coś, co trafiło do mnie: że Bóg kojarzy mi się z moim ojcem i matką, a nie z tym kim jest faktycznie. Od tamtej pory zadawałam sobie często pytanie: kim jest Bóg? jeżeli nie taki jak ja Go widzę, to jaki?

Na jednym z mitingów zrozumiałam, że dzięki tylko jakieś Sile nie zabiłam własnych dzieci czy męża. Rzucałam stołkami, telewizorem, drzwiami, zdemolowałam w szale mieszkanie, ale jak to się stało, że w tym amoku nic nie trafiło w dziecko? Odtwarzałam w głowie tysiące razy sytuacje, które się wydarzyły i po raz kolejny dziwiłam się, że nie zrobiłam krzywdy dziecku. Jednak – prawdę mówią starzy i mądrzy ludzie – że człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. A więc Boże – skoro istniejesz, mną się opiekujesz i mnie prowadzisz – to może warto byłoby jakoś się z Tobą zaprzyjaźnić? zobaczyć kto Ty zacz?

Jeżdżę na rekolekcje ignacjańskie, chodzę na pielgrzymki piesze po całym świecie, zakochuję się w górach. Szukam i szukam i nie mogę się nadziwić, jak bardzo mi zaczyna brakować tego kontaktu. Osiągam spokój wewnętrzny, jakieś ciepło w sercu. Mój głos łagodnieje, twarz się zmienia, ludziom jakoś łatwiej ze mną. I mnie z ludźmi. Nie czuję już pustki i lęku, że jak ludzie dowiedzą się jaka jestem naprawdę, to mnie odrzucą albo że coś ze mną jest nie tak. Jestem taka jak inni i zawsze byłam taka jak inni; nie jestem lepsza ani gorsza, jestem cząstką tego świata. Im lepiej mi ze sobą i innymi tym trudniej? z rodziną.

Lubię pracować, ale nie na trzy etaty. Lubię odrabiać lekcję z dziećmi, ale potrzebuję wsparcia, bo chcę wyjść na miting albo na zajęcia rozwijające. Nie chcę już wracać do tej masy obowiązków, bo one zabierają mi radość, a poza tym ja nie jestem samotną matką, tylko mam męża. Wszelkie prośby, aby odrobił lekcje z synami kończą się informacją, że on tego nie umie. I w końcu ja muszę przysiąść, aby się nauczyć i pomóc. Zebrania w szkole też są za mocno stresujące, bo pod ich wpływem może on tam zrobić awanturę. Zatem idę ja, bo ktoś musi.

Praca za najniższe pieniądze i wieczory przed telewizorem – oto sposób na resztę życia. Próbuję wyjaśniać, tłumaczyć i w końcu wykłócać się, że ja wszystkiego nie ogarnę. Czasy, kiedy ja wszystko ciągnęłam się skończyły a i on trzeźwieje, nie po to, aby leżeć przed telewizorem, siedzieć w pracy za najniższe pieniądze i wieczory spędzać przed telewizorem oglądając w kółko Rambo I, Rambo II i kolejne Rambo. Nic to nie daje; w zasadzie daje efekt odwrotny: wyzwiska, napuszczanie synów, wyśmiewanie się z tego co robię.

Zgłaszam się na terapię dla ofiar przemocy. Znowu jestem ofiarą, ale i zaraz mogę być sprawcą, no bo przecież w takich warunkach długo nie pociągnę. Separacja, rozwód, ciężkie rozstanie. Mąż wyprowadza się z informacją, że kiedyś byłam fajną dziewczyną, teraz jestem do niczego. Jaką fajną? Złamałam mu żebro, wybiłam mu zęba i to ma być ta fajność? Okazało się, że te straty nie były dla niego tak dotkliwe, jak zmierzenie się na trzeźwo z trudami dnia codziennego, z podejmowaniem decyzji, nawet najmniejszych. Przestał pić, ale chciał żyć po staremu; teraz rozumiem, że nie umiał inaczej.

Ja też nie umiałam już tak żyć, bo wiedziałam, że lada moment z przepracowania wybuchnę, a tego już dla siebie nie chciałam. Kłopoty z synami też zaczęły się mnożyć, odpowiadało im bardziej życie takie jakie prezentował ojciec. Po co cokolwiek robić, jak matka może żyć, to zrobi? po co się uczyć, jak można wieczorem leżeć przed coraz większym telewizorem i oglądać nowe filmy? Ja już nie potrafię huknąć, czymś rzucić, przeklnąć żeby zaprowadzić porządek w domu.

No cóż, zgłaszam się na warsztaty dla rodziców i dowiaduję się, że mam stawiać granice i wymagania. I nie mieć absolutnie żadnego poczucia winy (coś mi jednak zostało ze starego życia), bo to nie służy na dzień dzisiejszy sytuacji, w której jestem. Daję radę i w tej sytuacji; mam Boga, mam narzędzia, mam przyjaciół, spokój i miłość w serduchu; jestem kochana i wspierana przez moją Siłę Wyższą. I żyje mi się coraz lepiej.

Jestem kobietą w cyklu przemocowym. Wiele razy byłam ofiarą, sprawcą, świadkiem czy ratownikiem. Każda z tych ról prowadziła mnie do czynnej przemocy i każda z nich była dla mnie zgubna.

Chciałam pomóc matce czy ciotkom wyjść ze współuzależnienia – one chciały, potem nie chciały. Zaangażowanie jako ratownik kończyło się tym, że czułam się odrzucona, a potem je karałam za to, że nie chcą, a chciały skorzystać z mojego doświadczenia. Jako sprawca bardzo cierpiałam, a potem i tak stawałam się ofiarą własnych ofiar (mąż, dzieci). Żadna, absolutnie żadna z tych ról nie dała mi nic oprócz cierpienia.

Kiedyś uzależniona koleżanka podała mi rękę opowiadając mi o sobie, o tym co ona robiła własnemu dziecku i pokazując, że jest z tego wyjście. Dzisiaj staram się robić to samo. Jest problem, jest i rozwiązanie. Znam jedno i drugie i ty decydujesz w czym tkwisz i co wybierasz. Czy warto? Na pewno trudno, ale nikt nie powiedział, że to się nie opłacało.