Tygodnik Powszechny 
Reklama

Bóg wszedł w czas nie tylko po to, aby odkupić ludzkie grzechy i nieprawości, załatwiając w ten sposób coś za nas.

 Na coraz bardziej zatłoczonych ulicach naszych miast normą są korki. Fakt to wcale nie miły, wręcz denerwujący, zwłaszcza gdy w perspektywie jawi się spóźnienie czy wręcz utrata nadziei na spotkanie. Nawet jeśli podróż jest zwyczajną rutyną, wielu kierowców w korkach z nerwów tłucze rękami po kierownicy, mruga światłami i zazdrośnie strzeże swojej przestrzeni życiowej, niebezpiecznie siadając na zderzaku poprzedzającego pojazdu. Czas ucieka. Złe czasy mamy – mawiamy.

20 sekund

Kultura prędkości, niecierpliwości i przekazów światłowodowych nie pozwala myśleć o czasie inaczej jak tylko o uciekających jednostkach, których miarą są sukcesy i porażki. Nawet jeśli nieubłaganie tyka zegar naszego życia, niewielu stać na konstatację „czas ucieka, wieczność czeka”. Zazwyczaj koncentrujemy się na tym, co przemijalne. Na uciekającym czasie właśnie. Wieczność? O niej myśli się tylko 1 listopada lub w Dzień Zaduszny. No, może przy okazji pogrzebu.

I chociaż wiele o czasie mówimy, to ta najbardziej podstawowa zagadka filozoficzna nie interesuje ludzi ubezwłasnowolnionych ulicznymi korkami. Zdaje się też nie interesować nas pytanie o to, czy upływający czas może nam pomóc w spotkaniu Boga. „Krótka historia czasu” Stephena Hawking’a sprzedała się na świecie w 9 milionach egzemplarzy. A sprzedała się nie dlatego, że autor przeczy istnieniu Boga, ale że szuka Go na każdej stronicy swoich rozmyślań, chociaż nie mówi o tym wprost. Zdaniem uczonego nasz czas, czas ludzkiej cywilizacji, to zaledwie 20 sekund egzystencji wszechświata. My dodajmy, że jak na tak krótki czas, ludzkość była na tyle pomysłowa, by dokonać całkiem sporej ilości nieprzyzwoitych rzeczy.

Świat gna i zmienia się, a my, niczym zamknięte w tubie kalejdoskopu zaklęte kryształy, podlegamy zmianom i pożądamy ich coraz bardziej. Możemy zmienić wszystko i wydaje się nam, że potrafimy kontrolować każdą cząstkę rzeczywistości. Jak to powiedział ostatnio buńczucznie jeden z polityków „Wszystko jest możliwe”. A skoro wszystko możliwe i wszystko można, to wydaje się, że to, co wczoraj było największym osiągnięciem technicznym, dziś trzeba koniecznie wymienić na nowy model. Skoro wszystko jest możliwe, to zasłużonego pracownika należy jak najszybciej zastąpić młodszym i operatywniejszym. Skoro wszystko jest możliwe, to legendzie należy pokazać drzwi historii i zamknąć je z mniejszym lub większym hukiem.

Stabilność, czyli to, co ponadczasowe, nie jest już poszukiwane. Stałość jest podejrzana. Zdaje się, że nic nam nie ma do powiedzenia. Jest nudna. Przeszłość, ta staruszka zgarbiona pod ciężarem zebranych doświadczeń, nie ma prawa zabierać głosu. Nie umie przecież oddzielić od siebie cierpienia i krzywd. Mierzona ludzkimi katastrofami i niesprawiedliwością przeszłość nie ma nawet innego prawa do istnienia, jak tylko w formie narracji historycznej.

Powinno zaistnieć coś nowego, chociaż nieznanego. Dopiero to, co się objawi, będzie piękne i niezniszczalne. I tylko my jesteśmy w stanie zapewnić, że ziści się ten sen. Sen nadejścia świetlanej przyszłości. By zaistniał Nowy Wspaniały Świat.

Gdzieś to już słyszeliśmy, prawda? Tak, ten typ myślenia był obecny w filozofii Marksa, Engelsa, Hitlera i wielu innych ambitnych zmieniaczy i poganiaczy świata. Zasadza się na iluzjach człowieka i społeczeństw postrzegających jedyną rację swojego istnienia i szczęścia w sobie samych. To typ myślenia buńczucznie krzyczących do ślamazarnego kierowcy wysłużonego auta: „Twój czas minął, usuń się, teraz moja kolej!”. Czy czujesz oddech goniącej cię przyszłości na zderzaku twojego steranego życia? To idzie młodość!

Na co czekać

Chrześcijaństwo wyznaje wiarę w niezmiennego Boga. Bóg jest stały, niezmienny, prosty. W Nim nasz kres. Ale przy całym przekonaniu o stałości Boga – co zresztą jest domeną wielkich religii monoteistycznych – chrześcijaństwo afirmuje zmiany. Jest religią realistyczną i racjonalną. Wie, że czas stanowi nieodłączny element codziennej egzystencji. Stara się patrzeć na uciekający czas z perspektywy wyczekiwania przyszłości, która nadejdzie jako rzeczywistość stała, harmonijna i piękna.

Co roku obchodzimy Adwent: czas oczekiwania. Nie pojmujemy tego czasu jako oczekiwanie na świąteczne świecidełka, na cały ten bazar próżności, jaki fundujemy sobie przy okazji Bożego Narodzenia. My, chrześcijanie, nie wypatrujemy w Adwencie nadejścia mitycznego „szóstego wieku”, „jesieni cywilizacji”, objawienia się „wieczoru świata”. Myślimy i oczekujemy czegoś więcej, co jednak zaczyna się już teraz. Liczymy miary czasu, na który nanizane zostały paciorki ludzkich rozczarowań, cierpień, katastrof, kryzysów, draństw, nieprawości i małych okruchów szczęścia. Wznosimy przy tym wzrok ku górom, recytując starożytny hymn „Niebiosa, rosę spuście nam z góry, sprawiedliwego wylejcie chmury”. Hymn tęsknoty za przyszłością. Hymn tęsknoty za Kimś, kto byłby w stanie odmienić nasze złe czasy.

Teologia chrześcijańska przyzwyczaiła nas niestety do tego, by patrzeć na przeszłość jako na kategorię podlegającą Bożemu miłosierdziu. Wszak przeszłość zawiera w sobie wszelkie nieprawości domagające się odkupienia. Stąd przywykliśmy traktować Adwent jako wspomnienie historycznego wyczekiwania Odkupiciela, który miał zadośćuczynić Bogu za zło, jakie ludzie sobie nawzajem uczynili. Patrzymy na Adwent jako na czas, w którym Bóg wchodzi w skończoną ludzką historię zła, by ją odczarować. Może nawet myślimy, że wszedł On w ludzki czas po to, by zagrać na nosie tym, co w przeciwieństwie do nas błądzą w ciemnościach i wreszcie zostaną przekonani, gdzie leży prawda o człowieku. A jeśli jest inaczej? Jeśli to tylko jedna część opowieści o Bogu, czasie i człowieku?

Co jest na końcu

Przypomnieć wszak wypada, że Jezus Chrystus przyszedł na świat nie po to, aby udowodnić nam, jaka zła i grzeszna była ludzkość po rajskim upadku. Do tego Wcielenie Syna Bożego nie było potrzebne. Do tej wiedzy dojść można samemu. On wszedł w ludzki czas po to, by przypomnieć nam, że gdzie indziej jest nasze prawdziwe mieszkanie. Przyszedł opowiedzieć nam o mieszkaniach przygotowanych dla nas przez Ojca. Przyszedł objawić Ojca i swoją chwałę, przemieniając się wobec uczniów na górze Tabor.

Wszedł w zły czas nie po to, aby czas zatrzymać, lecz aby go przemienić przy naszej pomocy. „Wy dajcie im jeść” – powiedział do skonfundowanych uczniów, gdy zabrakło im chleba. „Mówi się »złe czasy mamy, czasy trudne«. Ale usiłujmy żyć dobrze, a czasy będą dobre. Czasy to my. Tacy, jacy jesteśmy, takie są i czasy” – powiedział św. Augustyn (Kazanie 80, 8). Myśląc w tych kategoriach, trzeba by powiedzieć, że Bóg wszedł w czas nie tylko po to, aby odkupić ludzkie grzechy i nieprawości, załatwiając w ten sposób coś za nas. Wszedł w czas po to, aby przemienić brudną i ciemną betlejemską grotę w niebo, wodę w wino, chleb w Ciało, przelaną niewinnie krew w zasiew życia, a w ostatecznym rozrachunku ze zła wyciągnąć dobro.

Ładna bajeczka, szepnie uwięziony w korku kierowca, wściekły na drażniące oczy czerwone światło. Kolejna iluzja odroczonej sprawiedliwości dziejowej. I niby kiedy ma się to stać?

Podpowiada św. Paweł, że „stworzenie z upragnieniem wyczekuje objawienia się synów Bożych” (Rz 8, 19). Apostoł nie tworzy iluzorycznych nadziei. Nie chce powiedzieć, że czekamy na przyjście nowych mesjaszów, eliminujących, i to na zawsze, cierpienie i ból, tworzących nowe ludy wybrane, doskonałego człowieka przyszłości. Nie! Mówi o zaistnieniu w czasie historycznym takiego momentu, gdy stanie się bezsprzecznie jawnym, że ludzie zmieniający swoim szlachetnym życiem złe czasy w dobre byli i są synami Boga.

Nie musi być to wcale oczekiwanie na Sąd Ostateczny czy globalną katastrofę, kładącą kres naszej steranej planecie. Owo wyczekiwanie z upragnieniem może być równie dobrze wyszukiwaniem ludzi, którzy synami Bożymi stali się już teraz. Uczyniło ich wszak synami Bożymi przekonanie, że człowieka lepiej jest przygarnąć, niż odrzucić. Są synami Bożymi przez to, że wprowadzają pokój. Są synami Bożymi, bo ponad zemstę i różne akty dziejowej sprawiedliwości przedkładają nadzieję. Są synami Bożymi, bo wierzą w życie wieczne i z tej perspektywy wszystko widzą szerzej, głębiej i prościej. Są synami Bożymi, bo potrafią dać innym przestrzeń do życia. Są synami Bożymi, bo troskliwie patrzą na odchodzących ze świata, a ku przychodzącym wyciągają braterską dłoń.

Kto jest czasem

Takie to wszystko metafizyczne, ktoś powie. Górnolotne. Jaki to ma sens dla człowieka stojącego w korku w środku wielkiego miasta? Otóż, w swojej mądrości Kościół daje nam czas Adwentu jako propozycję zmierzenia się z demonem pośpiechu. Zamiast wciskać pedał gazu czy walić dłońmi w kierownicę, popatrzmy w górę. Weźmy do ręki różaniec i w unieruchomionym samochodzie pomyślmy o ludziach, za których trzeba się pomodlić, bo jest się im coś winnym.

Adwent to czas wciśnięcia hamulca i przygotowania na spotkanie tych, których kochamy, i tych, których skrzywdziliśmy. To czas, gdy patrzy się w niebo i z pokorą stwierdza, że ostatecznie tak niewiele od nas zależy. A może inaczej – wiele zależy, o ile potrafimy tak żyć, by nasze czasy uczynić czasami dobrymi. To my sami jesteśmy czasem.