Po skończonej bitwie zabraliśmy się do rozrzucania starego siana, które stanowiło świeżą warstwę ściółki w grządkach warzywnych. Z zaczepionymi do ciągnika widłami, cofałem i nabijałem jedną z dużych, okrągłych beli. Nasze bliźniacze 8-letnie córki skakały na tę belę i zawisały na niej z całych sił, podczas gdy ja zawoziłem ją na działkę. Czasami wielokrotnie podnosiłem i opuszczałem zaczep, aby osiągnąć efekt diabelskiego młyna – pomimo tego, że kilka miesięcy wcześniej, jedna bela zsunęła się z wideł i cała trójka dzieci wyleciała w powietrze wymachując rękami i nogami (nasz 4-letni syn przysiągł po tym wypadku, że już nigdy nie powtórzy jazdy na beli). Państwowa Inspekcja Pracy z pewnością by tego nie zaaprobowała.
Z każdej zsuniętej i rozwiniętej beli, dzieciaki tworzyły plac zabaw, radośnie roztrząsając siano wzdłuż grządek uprawnych. Poczułem coś w rodzaju nostalgicznej radości, przewidując szybko zbliżający się dzień, w którym ich prawdziwe, proste przyjemności zostaną zagłuszone przez burzliwość i niepokoje lat młodzieńczych.
Jeszcze tego samego dnia, nasza rodzina wsiadła do samochodu i udała się w godzinną podróż, aby odwiedzić krewnych w mieście. Najpierw jednak zatrzymaliśmy się w lokalnym centrum handlowym, gdzie niechętnie zgodziłem się towarzyszyć żonie w zakupach. Każda ich minuta budziła moją pogardę. W porównaniu z naszym gospodarstwa, gdzie czuję się dobrze i swobodnie (nawet, jeśli ciężko pracuję), w centrum handlowym czułem się niezręcznie i nie na miejscu, zbyteczny bez mojej karty kredytowej, klaustrofobicznie, przytłoczony przez tłum, światła neonów, pochwycony przez wir nastolatków rozmawiających ze sobą lub za pośrednictwem telefonów komórkowych.
Muszę przyznać, że jestem trochę cyniczny, jeśli chodzi o zakupy, generalnie rzecz biorąc, a w centrach handlowych, szczególnie. Przede wszystkim, po prostu nie lubię kupować rzeczy i nie mam do tego smykałki, nawet, jeśli w grę wchodzi kupowanie prezentów. Posunąłem się nawet do wręczania upominków w postaci żarówek fluorescencyjnych, które, choć nie pozbawione dobrych intencji, w przypadku mojej żony wywołały efekt podobny to tego, jak gdybym wręczył jej przepychacz do toalety.
W chwili rozpoczęcia sezonu świątecznych zakupów, zdumiewa mnie łatwość, z jaką naszej kulturze udało się przekonać nas do bezrefleksyjnego opróżniania naszych kont bankowych i wypełnienia naszych domów – i ewentualnie składowisk odpadów – rzeczami, których w większości przypadków nie potrzebujemy. Colin Beavan, autor No Impact Man, opierając się na swoich doświadczeniach działacza na rzecz ochrony środowiska zauważa, że nawyk konsumpcji, nie tylko rujnuje planetę, zniewala wielu jej biedniejszych obywateli, ale także, podobnie jak uzależnienie od narkotyków, nie niesie ze sobą satysfakcji czy głębszego sensu. I wiem, że dla przynajmniej kilku dzieciaków, takich jak moje, wychowujących się w gospodarstwie, nie daje nawet ułamka przyjemności jaką sprawia im zabawa na beli siana lub rzucanie pomidorami. Zastanawiam się również, czy w trakcie tych niekończących się zakupów, to, co w rzeczywistości kupiliśmy, przedstawia jakąkolwiek wartość.
Katolickie wychowanie społeczne, uwzględniające encyklikę Benedykta XVI „Miłość w prawdzie”, stanowi mocną krytykę niepohamowanego konsumpcjonizmu. Bezpośrednia krytyka, spotyka się jednak często z przysłowiową reakcją „gadaj do głuchego jak pień” albo „grochem na ścianę”. Być może ważniejsze jest, aby tradycja katolicka pokazała alternatywną wizję „dobrego życia”, promowaną przez takie wartości jak pokora, umiar i zrównoważony rozwój człowieka, zarówno w wymiarze jednostkowym, jak i społecznym. Promowanie takich wartości będzie odpowiednim wykorzystaniem katolickiego megafonu w sferze publicznej, być może bardziej przydatnym niż ostre katolickie głosy potępiające współwyznawców za bycie przykładnym (lub nie) katolikiem.
Podkreślanie podstawowych wartości i ich znaczenia w życiu publicznym jest dobre i potrzebne, jednak same słowa nie wystarczą. Prawdziwym pytaniem, na które powinni odpowiedzieć przeciętni katolicy, jest to, czy nie jesteśmy zbyt pochłonięci przez ewangelię konsumpcjonizmu albo czy potrafimy wcielić taki model dobrego życia, o którym nasza tradycja tak elokwentnie mówi.
Mam na myśli, że nie tylko głoszenie ideałów sprawiedliwości, umiarkowania i innych pojęć teologicznych, ale przede wszystkim każde dobrze przeżyte życie, wyraża te cnoty. Chcę wiedzieć, czy i w jaki sposób nasze codzienne wybory – ekonomiczne, ale również i inne, pomagają nam samym i innym stawać się coraz bardziej żywymi. W jaki sposób nasze życie staje się świadectwem przeżywania pełnej, nastrojowej, głębokiej i niekończącej się radości? Czy już się radujemy?
Artykuł opublikowany wcześniej w magazynie „America”
Tłum. Magdalena Adamczyk