W zetknięciu z dyrektorem wielkiego przedsiębiorstwa albo właścicielem firmy, który w pracy spędza 16 godzin dziennie, w domu jest rzadkim gościem, nie rozstaje się z trzema telefonami i notebookiem, dwa dni po pierwszym zawale obkłada szpitalne łóżko biurowymi urządzeniami i papierami, bo przecież bez niego firma upadnie, a na urlopie nie był już od kilku lat, zresztą i tak nie mógłby się odprężyć, zaniepokojony „sprawami przedsiębiorstwa”, nie będziemy mieć wątpliwości, że to pracoholik. Ale o dozorczyni, która też pracuje od świtu do nocy, niemal nie widuje swoich dzieci, a o wakacjach nawet nie myśli, już tak przecież nie powiemy. Dlaczego?
Pracoholizm. Uzależnienie albo konieczność
Nie chodzi tylko o stereotypowe postrzeganie pewnych zjawisk, ani o to, że tzw. nowoczesne uzależnienia, do których pracoholizm się zalicza, są niełatwe do zdiagnozowania. Żeby mówić o „holizmie” w przypadku czynności tak powszechnej i podstawowej jak praca, trzeba wykluczyć cały szereg „konieczności”, szczególnie czynniki ekonomicznego przymusu: muszę brać dodatkowe zlecenia, by utrzymać siebie i rodzinę na podstawowym poziomie, mam duże zobowiązania (kredyty, alimenty, dzieci); siedzę długo w pracy, bo wczesne wychodzenie jest „niemile widziane”, wciąż mówi się o redukcjach zatrudnienia, po prostu jest kryzys i sytuacja na rynku pracy obiektywnie nie sprzyja odprężeniu.
Ale nadmierne skupienie na pracy, nawet przy bezpiecznej i satysfakcjonującej sytuacji materialnej i zawodowej, nie świadczy jeszcze o problemie. Mogę przecież „robić karierę”, bo w mojej hierarchii wartości praca i pozycja zawodowa zajmują wysokie miejsca. Albo zwyczajnie się nie wyrabiam – powodów czasowego obniżenia sprawności intelektualnej jest co najmniej kilka: przemęczenie, ciąża, początki demencji czy alzheimera, kłopoty osobiste, które odciągają od pracy. Wreszcie – co często dotyka generację singli – pracę traktuję jako alternatywne spędzanie czasu: zamiast samotnie siedzieć w domu albo korzystać z być może sprzecznych z moimi wartościami lub po prostu finansowo niedostępnych rozrywek.
Pracuję na własny rachunek, mam wolny zawód i nienormowany czas pracy, a w dodatku nie mam stałego, pewnego dochodu, za to nie brakuje mi zobowiązań finansowych, które są i pewne, i stałe, i na dodatek długofalowe. Przy takiej specyfice pracy brak ram czasowych i „normy”, czyli daleko posunięta elastyczność są łatwą pułapką. Zdarza mi się pracować w weekendy, bo tylko w niedzielę mój ważny „klient”, na wywiad z którym mam zlecenie, może się ze mną spotkać. Siedzę nad tekstem do późnej nocy, bo nie wyrobiłam się rano, więc nadrabiam długo „po godzinach” (choć przecież ta kategoria już dla mnie nie istnieje), zwłaszcza, że mam stały dostęp do miejsca i narzędzi pracy (są nimi moje własne biurko i komputer).
Zdarza mi się tygodniami nie spotykać z przyjaciółmi lub spotykać w biegu, z poczuciem wykradania czasu pracy, nie oglądać filmów, nie czytać beletrystyki ani poezji, nie chodzić do kina, na spacery, nie brać do ręki gitary, czyli kompletnie zaniedbuję sferę wolnego czasu i zainteresowań, bo z obawy przed nieprzewidzianymi wydatkami i brakiem kolejnych zleceń nabrałam ich tyle, że ledwie nadążam. Na nic innego nie starcza czasu. Gdy dużo pracuję, czuje się zmęczona, ale spokojniejsza i bardziej wartościowa. Czy mam już problem? Czy moje powody to jeszcze sensowne, mające zaczepienie w rzeczywistości argumenty, czy już tylko wymówki? Na takie pytania każdy musi odpowiedzieć sobie sam.
Skąd te wahania w diagnozowaniu i brak precyzyjnych ram uzależnienia? Przede wszystkim, trudno dziś określić zdrową normę pracy. Przy kryzysie, niepewności zatrudnienia, kredytach, zmieniającej się strukturze zatrudnienia, przy samo zatrudnieniu, wolnych zawodach i nienormowanym czasie pracy, jedynym pewnym miernikiem może być stan duszy potencjalnego pracoholika – jego psychiczne samopoczucie, „wyrabianie się” w życiowych zadaniach i funkcjach oraz zgodność jego postępowania z przyjętymi wartościami. W tym wypadku o uzależnieniu nie przesądzają nawet realne konsekwencje (jak to ma miejsce przy konwencjonalnych, chemicznych uzależnieniach – alkoholizmie, narkomanii, lekomanii) w postaci uszczerbków na zdrowiu, przemęczenia czy zawalonych spraw osobistych i nadwątlonego życia rodzinnego. Pomocne mogą być pytania: dlaczego tyle pracuję? Co mi to daje? Jeśli praca przestaje służyć podstawowemu celowi, a zaczyna służyć regulowaniu uczuć – wiadomo, że pojawił się problem.
Pewne zachowania – pracuję nieustannie, myślę wciąż o pracy – mogą niepokoić (i warto się wtedy im przyjrzeć), ale wciąż jeszcze nie świadczą o uzależnieniu. Mówić o nim można wtedy, gdy środkiem uzależniającym próbujemy naprawiać konsekwencje nałogu. Parafrazując słowa Pijaka z „Małego Księcia” (piję, żeby zapomnieć, że się wstydzę tego, że piję) – uciekam do pracy i w pracę, żeby zmniejszyć dyskomfort/cierpienie związane z rozpadem rodziny, obniżeniem wydajności, chorobami somatycznymi, czyli skutkami tego, że pracuję za dużo.
Kiedy powinna zapalić się czerwona lampka
- narzekam na ilość pracy, ale przyjmuje kolejne zlecenia, mimo że czuje się bezpiecznie finansowo
- wpadam „po nic” do pracy; mam wolne, a mimo to przychodzę, choćby na chwilę, bez wyraźnego powodu
- w dni wolne od pracy myślę o niej, planuję, przekładam „papiery”
- próbuję ograniczyć pracę, ale nie udaje mi się to, np. umawiam się ze sobą, że nie wezmę do przejrzenia dokumentów do domu, a mimo to biorę choć dwie kartki albo postanawiam, że w weekendy nie dotykam się do spraw zawodowych, a już w sobotę sprawdzam czy nie ma maili na służbowej poczcie
- myśl o urlopie wywołuje niechęć i dyskomfort
- w wolne dni pojawia się trudne do opanowania uczucie pustki i nudy
- myślę, że beze mnie sobie w pracy nie poradzą
- idę do pracy mimo choroby (zwolnienia) albo ważnych przypadków losowych (np. śmierć kogoś z najbliższych, wypadek), mimo, że mam stabilną pozycję w firmie i moja nieobecność tego nie zmieni
- gdy zaczynam pracować tracę poczucie czasu (kontroli nad nim)
- zapominam albo „nie mam czasu” na podstawowe czynności fizjologiczne: wyjście do toalety, posiłek
- przenoszę kolejne obszary życia do pracy – kapcie, posiłki, znajomi, życiowy partner z tej samej firmy
- ktoś z moich bliskich ma pretensje, złości się, że nie dotrzymuję obietnic, zawalam coś przez pracę.
Koszty tego uzależnienia zwykle są duże, ale nałogowiec i tak ich nie widzi. Żeby cokolwiek zmienić, musi zdarzyć się sytuacja ewidentna. Młoda kobieta właśnie urodziła dziecko. Mąż odbiera ją ze szpitala jednocześnie nie odrywając ucha od służbowego telefonu. Po przyjeździe do domu niemal natychmiast siada do komputera, a po godzinie zrywa się i gna do firmy, żeby „ratować sytuację”. To jest sygnał alarmowy. Zwłaszcza, jeśli pojechał po to, by… uporządkować faktury za następny miesiąc. Ale o tym będzie wiedział tylko on sam. Od pewnego momentu bliscy przestają jednak akceptować wymówki z serii „kryzysowa sytuacja w pracy”. Gdy pracoholik po raz kolejny „zapomniał” odebrać dziecko z przedszkola, albo w pośpiechu szukał awaryjnego rozwiązania swojego zaniedbania, gdy mimo obietnic nie pojawił się na kolejnej imprezie rodzinnej, gdy nie ma go przy szpitalnym łóżku własnego dziecka po wypadku, najbliższa rodzina wymusza kontakt ze specjalistą. Jednak okazuje się, że z terapią wcale nie jest tak prosto.