Pracuję w domu i tam spędzam większość czasu. Ze znajomymi spotykamy się raczej mało hucznie, „po domowemu”, czasem na kawie w cichej i najchętniej niemodnej kawiarni. Nie bywam na bankietach i rautach. Omijam wydarzenia opisywane i pokazywane później w rubrykach towarzyskich i plotkarskich. Unikam jak mogę galerii handlowych. Nie oglądam kolorowych magazynów oraz telewizji, czyli przede wszystkim reklam przekonujących mnie, że są na tym świecie dobra, które niewiarygodnie wzbogaciłyby moje życie, zatem koniecznie muszę je mieć, a przynajmniej ich pożądać.
Od czasu do czasu mam „na mieście” spotkanie zawodowe. Jeśli się zagapię i z rozpędu pojadę psychicznie nieprzygotowana na czekającą mnie konfrontację z odmiennością (a dokładniej rzecz ujmując – lepszością), wracam z niego zdołowana. Ale nawet pewna gotowość nie chroni mnie całkiem przed niemiłą konstatacją, że fryzura, sukienka, buty, torebka, laptop, makijaż, manikiur i samochód mojej interlokutorki są lub mogą być lepsze, droższe, bardziej markowe niż moje (jeśli są „gorsze” oczywiście mnie nie bolą, nie zaprzątam sobie nimi głowy, choć przecież też zauważam, też na mnie działają, jednak już nie tak „niemiło”)!
Normalnie, na co dzień, bez tych konfrontacji, zdecydowanie mi wystarcza to, co mam. Uważam wręcz, że mam dużo i nawet, gdybym miała mniej i tak byłoby dość. Jednak po wejściu w orbitę tego innego świata, po wkroczeniu na szalę wagi, jaką jest zwykłe i powierzchowne spotkanie z drugim człowiekiem to poczucie wystarczalności niestety się zaciera. Nie jestem w tym odosobniona, nie tylko we mnie pojawia się niewygoda, frustracja, a potem poczucie obniżonej wartości lub zazdrość/zawiść. Albo jedno i drugie. Czy można tego uniknąć? Nie poddać się tej wyniszczającej grze? I z czego właściwie bierze się owo poczucie gorszości, ten dyskomfort, które, wydaje się, najlepiej wyciszy dobicie do odpowiedniego poziomu, upodobnienie się do „ideału”?
To nie jest kwestia tych czasów, rozkręcającego się konsumpcjonizmu czy ogłaszanej przez socjologów i psychologów epoki pokolenia egoistów. Tacy jesteśmy, jako ludzie. Wiedziano o tym w starożytności (Arystoteles), opisywano w epoce oświecenia (Rousseau). Porównujemy się. Chcemy być najpierw tacy sami, nie-gorsi, a potem – lepsi. Możliwe jest to tylko na tle innych, inni są niezbędni jako odniesienie. Porównań nie da się uniknąć! I nie o to chodzi. To dzięki porównaniom i wartościowaniu poznajemy świat i niejako zawieszamy się w nim. Upodabniając się odnajdujemy miejsce w grupie, mamy szansę zaspokoić potrzebę poczucia wspólnoty. Wyróżniając się, budujemy własną odrębność i indywidualność. Niestety, ten całkiem naturalny mechanizm ma też mroczną stronę, w której można się zagubić.
Porównań dokonujemy na różnych poziomach i płaszczyznach, ale dopiero rozpoznanie celu i intencji stosowania tego mechanizmu pokazuje, jaką rolę to porównywanie się pełni w każdym oddzielnym przypadku.
Zobacz, jak grzeczna dziewczynka!
Ona nie płacze! Popatrz, jaki Piotruś jest grzeczny, wszystko zjada z talerzyka, a ty, taki niejadek! Ilu z nas pamięta te prawdziwe zmory dzieciństwa, które miały dorosłym załatwić święty spokój, czyli blokować wyrażanie dziecięcych potrzeb i pragnień? Ilu z nas, oczywiście w jak najlepszej wierze, trenuje je na własnych dzieciach? A to tylko początek. Początek jadowitej nauki manipulowania. Efekty uboczne – obniżone poczucie wartości, bunt, niechęć, a niekiedy wręcz nienawiść w stosunku do „grzeczniejszego” punktu odniesienia – są zwykle „przegapiane” (po co zajmować się tak niewygodnymi sprawami, zwłaszcza jeśli krótkotrwałe, doraźne korzyści – bezproblemowe dziecko – są ważniejsze niż długofalowe efekty – świadomy siebie, radzący sobie w życiu, szczęśliwy człowiek).
Mechanizm porównywania dóbr, już na etapie piaskownicy, rozpoczyna proces manipulowania własnymi potrzebami, pragnieniami i uczuciami. Inni mają, więc i ja to muszę mieć, by nie czuć się gorszym. By oni nie sądzili, że jestem gorszy. Jeśli się nie opanujemy i nie zatrzymamy tej karuzeli, proces ten będzie trwał całe życie, w dodatku mocno je zatruwając. Oczywiście, w tym pierwszym etapie przed zgubnymi skutkami porównywania się mogą ochronić tylko rodzice – nie ulegając tej grze. Nie jest to łatwe, bo obrona własnych przekonań, postawy: Moje dziecko nie musi tego (telefonu komórkowego, kieszonkowego w określonej wysokości, komputera) mieć, bo nie uważam, by było to niezbędne, musiałaby wytrzymać starcie z lękiem: Jeśli nie kupię tego dziecku, inni powiedzą, że jestem złym rodzicem, a moje dziecko jakimś odszczepieńcem.
To ma wartość, bo inni tego chcą!
Udział innych w kształtowaniu moich potrzeb i pragnień jest faktem. Jeśli plasuje się na przeciętnym poziomie, nie ma się czym niepokoić. Problem zaczyna się wtedy, gdy ów udział staje się zbyt duży, gdy ma znaczenie większe, niż moje własne odczucia. Moja bluzka/fryzura/wykształcenie/mąż/praca/wakacje podobają mi się i w zupełności mi wystarczają, jeśli… zostaną zaakceptowane przez otoczenie, gdy nie padnie pod ich adresem nawet słowo krytyki. A jeszcze bardziej – gdy wzbudzą podziw i zazdrość, czyli pożądanie innych.
Dużo gorzej, że zaczynam potrzebować i pragnąć rzeczy, które tak naprawdę nie są mi potrzebne.
Doskonałym przykładem tego oszustwa nieprawdziwych, wydumanych i sztucznie rozdmuchanych potrzeb jest moda i tzw. lifestyle. Coś, na co nigdy bym nie spojrzała, czego nigdy bym na siebie nie włożyła, nagle – po obejrzeniu 50 zdjęć 20 celebrytek to coś noszących – nie tylko zaczyna mi się podobać, ale też zaczynam o tym marzyć. Być może nawet mi się wydaje, że muszę to mieć. Muszę mieć brzydkie, niewygodne i niepasujące mi do niczego buty, bo nagle stały się… wspaniałe! Jakoś bym przeżyła tę ich tajemniczą „cudowność”, gdyby obnosiły je wyłącznie te celebrytki (szczególnie, że do celebrytek mam stosunek co najmniej obojętny), ale w chwili, gdy zaczęła je nosić moja znajoma/siostra/koleżanka z pracy po prostu muszę je mieć. Nie mogę być przecież gorsza! Im bardziej chcę należeć do kręgów, w których nosi się takie buty (lub o nich marzy), tym bardziej muszę je mieć! Na tym etapie mogę już nawet podejrzewać, że nie chodzi o same buty (choć, żeby jakoś wytłumaczyć i zracjonalizować przed sobą i innymi konieczność ich zakupu, muszę znaleźć, wymyślić lub powtarzać zasłyszane i niekoniecznie prawdziwe informacje o ich rzekomej nadzwyczajnej wartości – bo wiadomo, że jeśli są ogólnie pożądane, to również odpowiednio kosztują). Buty są symbolem czegoś znacznie większego i niematerialnego – mojej wartości i mojego statusu w grupie, w społeczeństwie. To oczywiście przykład celowo przerysowany, mechanizm nie musi wyglądać identycznie do opisanego, a rolę takich butów mogą pełnić dowolne przedmioty oraz dobra niematerialne: elektroniczne gadżety, samochody, domy, podróże, stanowiska, wykształcenie, pensje, mężowie i żony, dzieci, znajomości i przyjaźnie z odpowiednimi ludźmi, ale też ilość przeczytanych książek i zaliczonych kursów rozwoju osobistego, treningów interpersonalnych, stopni wtajemniczenia, udział w elitarnych organizacjach, klubach lub wspólnotach. Nawet stopień intensywności przeżyć duchowych może być obiektem porównań i zawiści. Muszę mieć taką więź z Bogiem, żeby nikt inny takiej nie miał. Żeby Bóg kochał tylko mnie, tylko mi sprzyjał. Oczywiście, będę się modlić za tych wszystkich, którym gorzej się wiedzie. I niech wiedzie im się lepiej. Byle tylko nie lepiej niż mi!
Porównywanie jako alibi i regulator uczuć
Jest wiele sposobów „robienia sobie dobrze na skróty”, czyli poprawiania nastroju, zamiast dokonania realnej zmiany sytuacji życiowej. Do tego celu może też służyć porównywanie się. W psychologii społecznej ten mechanizm nosi zgrabną nazwę porównań społecznych w górę albo w dół. Szczególnie szybkie i skuteczne w tym zakresie jest porównywanie w dół. Inni mają gorzej, są mniej wykształceni, brzydsi, biedniejsi. Na tym tle wypadam całkiem nieźle. Przez to, że on/ona są beznadziejni, gorsi, głupsi, słabsi ja jestem mądrzejsza, sprawniejsza, zdolniejsza, silniejsza, po prostu lepsza!
Jeśli silne dążenie do poziomu większości – mieć to, co inni i tak, jak inni – a wręcz ogromna chęć wyróżnianie się – mieć lepiej, najlepiej – przegrywa z jeszcze większą niechęcią do wysiłku, by to osiągnąć, pojawia się pokusa, a niekiedy konieczność zlikwidowania napięcia i raczej niemożliwego do rozwiązania konfliktu. Zamiast zdobywać i osiągać, można umniejszyć czy ośmieszyć poziom innych, otoczenia. Tak, Igrekowie mają lepszy samochód, ale przecież w branży Igreka nie da się zarobić na taki samochód, będąc uczciwym… Owszem, Zet jest ładniejsza i ma lepsze ciuchy, ale jej wykształcenie i w ogóle obycie pozostawiają wiele do życzenia. Zresztą, za te wszystkie ciuchy i kosmetyki płaci mąż. I chyba tam się nie obyło bez skalpela lub chociaż botoksu! A ja nie mam takiego męża, o wszystko muszę zadbać sama. Zresztą wolę rozwijać się duchowo! Dyskredytowanie osiągnięć, talentów, cech i zachowań innych ludzi ma na celu zapewnienie sobie lepszego samopoczucia, a jednocześnie obniżenie dyskomfortu wynikającego z faktu, że mnie na pewne rzeczy nie stać, że ja pewnych talentów nie posiadam (a może tylko nie mam chęci ich wykorzystywać).
Też tak chcę!
Te same mechanizmy porównań społecznych (w górę i w dół) można wykorzystać jako bodziec do rozwoju. Wszystko zależy od intencji porównywania się. Dyskomfort psychiczny, jaki powoduje zestawienie własnych osiągnięć i stanu posiadania z osiągnięciami innych osób, mogę przekuć w działanie (i nie chodzi bynajmniej o donos do urzędu skarbowego, tudzież modlitwy o bankructwo albo rozpad małżeństwa sąsiada). Jeśli chcę być taki, jak Iks i mieć to, co Igrek, przyglądam się i dowiaduję, co oni zrobili, by to coś, czego i ja pragnę, osiągnąć. Iks i Igrek stają się moimi pozytywnymi wzorcami. Szczególnie, jeśli wywodzą się z tego samego środowiska, jeśli mieli podobną sytuację. Ich sukces może być dla mnie dowodem, że powodzenie jest możliwe. Skoro im się udało, to i ja mam szansę. Analogicznie postępuję z Pe i Er, których życie mnie w żaden sposób nie pociąga, a nawet nieco przeraża. Wykorzystuję ich antywzór jako przestrogę, uczę się na ich przykładzie, czego nie robić, by uniknąć ich losu oraz ich postaw.
Wypaść z obiegu
Porównywanie męczy i unieszczęśliwia. Jednak „od wewnątrz” tego nie widać. Dopiero z perspektywy czasu, po detoksie od porównywania się, i nabytej świadomości, dociera niszcząca siła tego mechanizmu. Jak mu się przeciwstawić? Może wystarczy odmówić wzięcia udziału w wyścigu? Przestać wierzyć, że kolejne gadżety zmienią moje życie. Pogodzić się z faktem, że moja wartość nie leży na zewnątrz, nie przejawia się w moich sukcesach i stanie posiadania. Przestać kupować przedmioty najmodniejsze i o stopień lepsze niż mają siostra, znajoma, wspólnik, sąsiad.
Rezygnacja z pewnych zachowań konsumenckich (do takich należy też wybór odpowiednich, czyli „na poziomie” przyjaciół, męża/żony, określonego kierunku studiów, dóbr kultury) jest zadaniem co najmniej trudnym. Ułatwić może je świadomość. Pomocne mogą być pytania: Z jakich powodów wybieram to, co nabywam? Czy dana rzecz jest mi niezbędna? Czy jest potrzebna ze względu na funkcje, które spełnia, czy też z zupełnie innego powodu? Czy dodaję jej znaczenia „magicznego” i metafizycznego? Nabycie owej świadomości nie jest wcale łatwe – zerwanie z nawykiem porównywania, a przede wszystkim z wykorzystywaniem porównywania się do niezbyt uczciwych celów, wydobycie się ze znanego i stosowanego od co najmniej kilkudziesięciu lat mechanizmu wymaga wysiłku i samozaparcia. Ale wolność od tego cichego dyktatora jest warta tej ceny.