„Nie szkoda wam czasu na te walki o krzyż?” – zapytał uczeń trzeciej klasy gimnazjum. „Nic nie poradzicie na to, że nie dla wszystkich ma taką samą symbolikę jak dla was. Zawsze będą tacy, dla których będzie pustym znakiem i tacy, których będzie drażnił”. Do kogo się zwracał?

 

Rozdrażnienie

Z rozdrażnieniem czytałem komentarze po wyroku Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu w sprawie krzyża we włoskiej szkole. Zarówno te przesycone poczuciem triumfu, że oto znów stanęło na naszym i „krzyż zwyciężył”, jak i te, których autorzy dawali do zrozumienia, że prawdziwie chrześcijańska postawa powinna się wyrażać w ukrywaniu krzyża przed oczami tych, którym jego widok z jakiejś przyczyny przeszkadza. I jedni i drudzy nie unikali dla podbudowania swych tez podpierania się autorytetem samego Jezusa Chrystusa.

Odkąd pamiętam, mam na szyi krzyżyk. Właściwie nigdy go nie zdejmuję. Dwa razy przez minione pół wieku zdarzyło się, że pękło ogniwko trzymające go na łańcuszku i nie czułem jego obecności. Pamiętam te kilka dni bez mojego krzyża jako czas pewnego istotnego braku i osamotnienia. Gdy zwierzyłem się z tego komuś, usłyszałem: „To chyba po prostu kwestia przyzwyczajenia. Nie wyciągaj pochopnych wniosków z takich powierzchownych odczuć”. Tych słów nie wypowiedział jakiś ateista czy wróg Kościoła. Nie. Powiedział je człowiek mądry i głęboko wierzący.

 

Dwa krzyże

Zrobiłem w życiu własnoręcznie dwa krzyże. Jeden z nich dałem w prezencie. Zrobiłem go w ośrodku internowania z dwóch deseczek, które wygładziłem, przyciąłem do odpowiednich rozmiarów i połączyłem na krzyż. Napisałem na nim, że jest to symbol zwycięstwa miłości. Dzisiaj ten napis jest ledwo widoczny. Dałem ten krzyż mojej Mamie na urodziny. Dałem go jej w czasie, który dla niej był o wiele trudniejszy do przeżycia niż dla mnie. Umieściła ten krzyż na najważniejszym miejscu w pokoju i do końca życia modliła się przed nim. Chociaż miała wiele innych, o wiele piękniejszych i wartościowszych krzyży.

 

Po jej śmierci, krzyż wrócił do mnie…

Drugi krzyż zrobiłem z dwóch cieniutkich patyczków. Takich, jakich używa się do papierowych chorągiewek. Był taki delikatny. Zwiewny i bezbronny. I lekki. Powiesiłem go na ułamanej szpilce wbitej w drzwiczki szafy. Mimo swej filigranowości, przetrwał kilkadziesiąt lat. Raz ktoś na jego widok powiedział: „Niezbyt ciężki krzyż sobie wybrałeś”. „Nie sądź po pozorach. Jego prawdziwa waga i ciężar nie są widoczne dla wszystkich oczu” – odpowiedziałem spontanicznie. Dopiero po wielu latach zrozumiałem znaczenie słów, które wtedy wypowiedziałem.

 

Zapomnienie

Znam historię człowieka, który długo chodził w glorii męczennika „za obronę krzyża”. Pracował w czasach PRL-u w publicznej instytucji. Do pracy przychodził z dużym krzyżem na piersi. Był za to szykanowany, wreszcie go zwolniono. Wszyscy patrzyli na niego z szacunkiem i podziwem. Wiele lat później, gdy w Polsce ruszyła lustracja, okazało się, że był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Ci, którzy znali go bliżej, nie chcą teraz rozmawiać o miejscu krzyża w jego życiu.

Ktoś mi opowiadał o człowieku niepełnosprawnym umysłowo, który przez wiele lat nosił krzyż na pogrzebach. Kroczył z nim dumnie i z powagą. Ludzie dawali mu za to drobne pieniądze. Pewnego razu na trasie konduktu pojawiło się stado kur. Idący na czele niepełnosprawny zaczął je rozganiać. Tym, co akurat miał w dłoniach. Krzyżem. „Trudno mieć do niego pretensje. Pewnie nie rozumiał, czym jest krzyż” – nieproszony starałem się go wytłumaczyć i usprawiedliwić. „Nie ma ksiądz racji” – usłyszałem.

Wtedy przypomniało mi się, jak w pewnej parafii wybuchła wielka awantura, gdy dostrzeżono ministranta, który wracając z cmentarza z pogrzebowym krzyżem, gonił kolegów, posługując się nim jak rycerz turniejową kopią. To nie był jakiś nieświadomy znaczenia krzyża malec. Gdy go potem pytano, dlaczego w taki sposób potraktował święty znak krzyża, odpowiadał z rozbrajającą szczerością: „Na chwilę zapomniałem, że to krzyż”.

 

Zażenowanie

To wyznanie rozbawionego ministranta wraca mi w myślach, ilekroć czuję zażenowanie, przykrość, ale też ból i oburzenie z powodu instrumentalnego potraktowania krzyża. A odczuwam je raz po raz. Odczuwam je za każdym razem, gdy widzę moich współbraci i współsiostry w wierze, którzy nie mają odwagi, aby ją wyznać właśnie znakiem krzyża. Zdarza się to coraz częściej. Odczuwam je, gdy w centrum stolicy znak mojej wiary układany jest z puszek po piwie. Ale też, gdy ludzie go sobie niemal wyrywają przed kamerami, po czym, gdy trafia do kościoła, nikt się nim już nie interesuje.

Byłem kiedyś świadkiem, jak w sklepie z dewocjonaliami prowadzonym przez kościelną instytucję sprzedawczyni długo i z pełnym przekonaniem tłumaczyła dwom młodym kobietom, że krzyżyk to nie jest dobry prezent na chrzest dziecka. „To tak, jakby się komuś życzyło, żeby jego życie było krzyżem” – argumentowała. Na nic się zdały moje protesty przeciwko takiej interpretacji. Kobiety nie kupiły krzyżyka (jedna z nich miała być chrzestną). Do dziś czuję zażenowanie.

Czuję je również wtedy, gdy przypominam sobie, że w sali sejmowej krzyż został powieszony cichaczem, w nocy, jakby umieszczenie go tam było czymś jeśli nie złym, to przynajmniej bardzo wstydliwym. I czuję je, gdy zwolennicy jednego z polityków używają znaków innych religii do prowokacji, której istotą ma być usunięcie znaku krzyża z sali obrad rady miejskiej.

 

Ukrywanie

W jednej z gazet po wyroku Trybunału w Strasburgu akcentujący swoje chrześcijaństwo i katolicyzm publicysta, idąc pod prąd triumfalistycznym reakcjom, przywołał czyjąś tezę, w myśl której „gdyby Jezus zobaczył z krzyża, że on kogoś razi, zszedłby z niego, wziął go na ramiona i zaniósł w inne miejsce”. Publicysta dodał już od siebie: „Prawdziwe zwycięstwo krzyża jest zawsze nie z tej ziemi”. Gdy publicznie zanegowałem sugestię dotyczącą przypuszczalnego zachowania Jezusa, ktoś mi złośliwie zwrócił uwagę, że przecież my, katolicy, również czasami ukrywamy krzyż. „Przecież zasłaniacie krzyże – i to w kościołach – na dwa tygodnie w Wielkim Poście” – wytykał. „Oczywiście. Ale nie, żeby go schować, lecz po to, aby go na nowo odkryć i zobaczyć” – odpowiedziałem. Aby sobie na nowo uświadomić, że to na drzewie krzyża zawisło zbawienie świata.

Chowanie i usuwanie krzyża z widoku nie leży w naturze chrześcijaństwa. Krzyż jest przecież znakiem wiary. Jego najgłębsze znaczenie odkrywa się jednak w świetle Zmartwychwstania. Gdyby Jezus Chrystus nie zmartwychwstał, krzyż miałby zupełnie inną wymowę. Co innego by symbolizował.

Krzyż jest znakiem sprzeciwu. Ale nie jest narzędziem drażnienia tych, którzy nie znają lub nie rozumieją jego znaczenia. Krzyż nie może zniknąć z przestrzeni publicznej. Jednak za każdym razem, gdy czynię krzyż znakiem publicznym, jako chrześcijanin i katolik zadaję sobie pytanie: „Po co to robię? Co chcę przez to wyrazić?”. Jezus powiedział: „Kto chce iść za Mną, niech weźmie krzyż swój…”.

Ukrywanie krzyża nie leży w naturze chrześcijaństwa. Ale z pewnością leży w niej rozumne stosowanie tego unikalnego na skalę światową znaku i symbolu.