POSŁANIEC SERCA JEZUSOWEGO
Chrześcijaństwo jest religią, która chce – i powinna – pomagać wszystkim. Całe nasze życie, jeżeli ma być chrześcijańskie, powinno być ciągłą posługą innym. Posługą sprawowaną na takiej drodze, jaką Bóg obrał dla nas: w rodzinie, w życiu samotnym, w zakonie. I tego właśnie dążenia przez życie do nieba możemy uczyć się od naszych świętych patronów. Wędrowali różnymi drogami do swojej świętości, ale programem ich dążenia było 8 błogosławieństw, które również w naszym życiu powinniśmy realizować. Bowiem: Błogosławieni są ci, którzy cierpią niedostatek, są poniżeni i odrzuceni przez ludzi. Błogosławieni ci, którzy umieją zachować słuszny dystans wobec dóbr tego świata. Błogosławieni ci, którzy ubolewają nad złem i grzechem dziejącym się na ziemi. Błogosławieni i ci, którzy, doznając krzywdy, umieją powstrzymać się od gniewu, zemsty i odwetu, pozostawiając odpłatę Bogu. Błogosławieni, którzy troszczą się o czystość swoich serc i sumień, nie kalając ich grzechem. Błogosławieni, którzy są wrażliwi na potrzeby innych ludzi i spieszą im z miłosierną pomocą. Błogosławieni, którzy pragną, aby między ludźmi panowały pokój i sprawiedliwość. Pragną tak mocno, że gotowi są ponieść ofiarę prześladowania, cierpienia, a nawet śmierci.
Żyjemy w trudnych czasach, pełnych zagrożeń i sprzeczności, związanych z nierównym rozwojem gospodarczym, kulturowym i technicznym, który niewielu udostępnia ogromne możliwości, a miliony pozostawia na uboczu postępu, niejednokrotnie każąc im borykać się z warunkami uwłaczającymi ludzkiej godności. Coraz więcej jest wśród nas ludzi biednych, bezdomnych, opuszczonych w chorobie i samotnej starości, zagubionych, nieradzących sobie z rzeczywistością, która ich przerasta. Otaczają nas ponure, zagniewane, w najlepszym wypadku obojętne twarze, spotyka niesprawiedliwa ocena, nieuprzejmość, szorstkość, niejednokrotnie agresja. Czujemy się osaczeni przez zawistne spojrzenia, złośliwe szepty, obmowy. Jutro jest wielką niewiadomą.
W czasach dominacji krzyku, szalonego tempa życia, zgiełku, który rozbija człowieka wewnętrznie, nie mamy chwili na skupienie, refleksję, kontemplację. Ale czy dlatego, że przyszło nam żyć w takich czasach, mamy stać się bezmyślnymi automatami, w pośpiechu realizującymi pragnienie szybkiego „dorobienia się” materialnych dóbr tego świata, zdobycia za wszelką cenę sławy, która przeminie razem z nami? Czy mamy pozwalać na szybko postępujące zubożenie naszej duszy? Może właśnie tym bardziej powinniśmy znaleźć chwilę czasu na spotkanie z samym sobą i Bogiem w modlitwie i zastanowienie się nad sensem naszego istnienia. Może jest nam tak trudno, bo brakuje nam wiary św. Brata Alberta, który często powtarzał: Nie ma się o co martwić. Czyż nie mamy bardzo dobrego Ojca, który jest wszechmogący? Powinno się być dobrym jak chleb.
Powinno się być dobrym jak chleb, który dla wszystkich leży na stole, z którego każdy może kęs dla siebie ukroić i nakarmić się, jeśli jest głodny – mówił św. Brat Albert. A Jezus Chrystus w przekazanej modlitwie kazał nam prosić: Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj (Mt 6, 11). Życie nasze trzeba jednak zasilać nie tylko tym codziennym chlebem, ale chlebem naszej miłości i miłosierdzia.
Zdolność bycia bliźnim dla drugiego człowieka… A co my, mieszkańcy wielkich bloków, wiemy o naszych bliźnich, od których dzielą nas tylko cienkie ściany? Słyszymy czasem krzyki, widzimy zapuchnięte od płaczu oczy, mijamy ich w pośpiechu na klatce schodowej, żeby nie być zaczepionym i – być może – poproszonym o pomoc. Mówimy: to mnie nie dotyczy, mam za mało czasu, przecież chodzę na niedzielne msze, daję datki, wspomagam ubogich, nie kradnę, nie zabijam… Ale co tak naprawdę robię dla dobra drugiego, obcego mi człowieka? W jakim stopniu czuję się za niego odpowiedzialny? Tak trudno nam wyjść ze skorupy własnego egoizmu, zdjąć z twarzy maskę konwencjonalnego uśmiechu, z wysokości swojej obojętności zniżyć się do potrzebującego bliźniego. Boimy się zatrzymać w naszym pędzie, zagadnąć, zaproponować pomoc. Bo każde zaangażowanie się, poświęcenie, wyjście z szarego tłumu przeciętnych narazi nas na kolejne szepty za plecami, plotki, przeinaczanie naszych intencji. Liczymy się z głosem opinii, a przecież najważniejsze powinno dla nas być to, jak Bóg oceni nasze działanie. Nie dajmy się zdominować ludzkim ocenom, działajmy zgodnie z własnym sumieniem. A naprawdę czasem tak niewiele potrzeba: właśnie chwili zatrzymania się, wysłuchania skargi na męża czy dziecko, przyniesienia lekarstwa z apteki, zatelefonowania do dzieci, które zapomniały, że rodzice się starzeją i mogą potrzebować pomocy… Podarujmy innym to, co takie cenne: nasz własny czas, autentyczne, a nie plotkarskie zainteresowanie losem drugiego człowieka, z dobroci serca płynące słowo otuchy i przebaczenia… Niech poczucie wspólnoty, które łączy nas podczas przekazywania sobie znaku pokoju, nie znika po przestąpieniu progu kościoła. Człowiek nie powinien zostać sam z sobą i trudami codziennej rzeczywistości, a nadzieja przychodzi do człowieka wraz z drugim człowiekiem. Stąd Boży nakaz miłości bliźniego. Bóg pragnie nas uwrażliwić, abyśmy nie szli zapatrzeni tylko w siebie, w swoje potrzeby i sprawy, ale żebyśmy dostrzegali obok siebie innych, okazywali zainteresowanie, cierpliwość i przychodzili z pomocą, kiedy jest taka potrzeba. Dziś ja pośpieszę ci z pomocą, a może w trudnej dla mnie chwili ktoś inny także i mnie poda pomocną dłoń. Wiem, że trudno byłoby znaleźć dzisiaj drugiego św. Brata Alberta, ale na pewno wśród nas żyje wielu „świętych dnia codziennego”, realizujących największe z przykazań – przykazanie miłości bliźniego – nie przez modlitewnie złożone ręce i głośne słowa o dobrych uczynkach, ale przez cichą i skromną posługę wypełnianą na drodze swojego powołania. Czy w tej grupie nie powinien się znaleźć każdy z nas?
Postarajmy się, aby i nasze serce, życzliwe i serdeczne słowo, dobrotliwe ręce, promienny uśmiech, czas na krótkie wysłuchanie zwierzeń sąsiadki z piętra stało się nie od wielkiego święta, ale każdego dnia darem dla drugich ludzi. Nie będzie nam od tego lżej żyć w sensie materialnym, ale na pewno będzie nam łatwiej żyć ze świadomością, że nie jesteśmy sami, tylko żyjemy w jednej połączonej miłością i zrozumieniem rodzinie…
Żyjemy w trudnych czasach, pełnych zagrożeń i sprzeczności, związanych z nierównym rozwojem gospodarczym, kulturowym i technicznym, który niewielu udostępnia ogromne możliwości, a miliony pozostawia na uboczu postępu, niejednokrotnie każąc im borykać się z warunkami uwłaczającymi ludzkiej godności. Coraz więcej jest wśród nas ludzi biednych, bezdomnych, opuszczonych w chorobie i samotnej starości, zagubionych, nieradzących sobie z rzeczywistością, która ich przerasta. Otaczają nas ponure, zagniewane, w najlepszym wypadku obojętne twarze, spotyka niesprawiedliwa ocena, nieuprzejmość, szorstkość, niejednokrotnie agresja. Czujemy się osaczeni przez zawistne spojrzenia, złośliwe szepty, obmowy. Jutro jest wielką niewiadomą.
W czasach dominacji krzyku, szalonego tempa życia, zgiełku, który rozbija człowieka wewnętrznie, nie mamy chwili na skupienie, refleksję, kontemplację. Ale czy dlatego, że przyszło nam żyć w takich czasach, mamy stać się bezmyślnymi automatami, w pośpiechu realizującymi pragnienie szybkiego „dorobienia się” materialnych dóbr tego świata, zdobycia za wszelką cenę sławy, która przeminie razem z nami? Czy mamy pozwalać na szybko postępujące zubożenie naszej duszy? Może właśnie tym bardziej powinniśmy znaleźć chwilę czasu na spotkanie z samym sobą i Bogiem w modlitwie i zastanowienie się nad sensem naszego istnienia. Może jest nam tak trudno, bo brakuje nam wiary św. Brata Alberta, który często powtarzał: Nie ma się o co martwić. Czyż nie mamy bardzo dobrego Ojca, który jest wszechmogący? Powinno się być dobrym jak chleb.
Powinno się być dobrym jak chleb, który dla wszystkich leży na stole, z którego każdy może kęs dla siebie ukroić i nakarmić się, jeśli jest głodny – mówił św. Brat Albert. A Jezus Chrystus w przekazanej modlitwie kazał nam prosić: Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj (Mt 6, 11). Życie nasze trzeba jednak zasilać nie tylko tym codziennym chlebem, ale chlebem naszej miłości i miłosierdzia.
Zdolność bycia bliźnim dla drugiego człowieka… A co my, mieszkańcy wielkich bloków, wiemy o naszych bliźnich, od których dzielą nas tylko cienkie ściany? Słyszymy czasem krzyki, widzimy zapuchnięte od płaczu oczy, mijamy ich w pośpiechu na klatce schodowej, żeby nie być zaczepionym i – być może – poproszonym o pomoc. Mówimy: to mnie nie dotyczy, mam za mało czasu, przecież chodzę na niedzielne msze, daję datki, wspomagam ubogich, nie kradnę, nie zabijam… Ale co tak naprawdę robię dla dobra drugiego, obcego mi człowieka? W jakim stopniu czuję się za niego odpowiedzialny? Tak trudno nam wyjść ze skorupy własnego egoizmu, zdjąć z twarzy maskę konwencjonalnego uśmiechu, z wysokości swojej obojętności zniżyć się do potrzebującego bliźniego. Boimy się zatrzymać w naszym pędzie, zagadnąć, zaproponować pomoc. Bo każde zaangażowanie się, poświęcenie, wyjście z szarego tłumu przeciętnych narazi nas na kolejne szepty za plecami, plotki, przeinaczanie naszych intencji. Liczymy się z głosem opinii, a przecież najważniejsze powinno dla nas być to, jak Bóg oceni nasze działanie. Nie dajmy się zdominować ludzkim ocenom, działajmy zgodnie z własnym sumieniem. A naprawdę czasem tak niewiele potrzeba: właśnie chwili zatrzymania się, wysłuchania skargi na męża czy dziecko, przyniesienia lekarstwa z apteki, zatelefonowania do dzieci, które zapomniały, że rodzice się starzeją i mogą potrzebować pomocy… Podarujmy innym to, co takie cenne: nasz własny czas, autentyczne, a nie plotkarskie zainteresowanie losem drugiego człowieka, z dobroci serca płynące słowo otuchy i przebaczenia… Niech poczucie wspólnoty, które łączy nas podczas przekazywania sobie znaku pokoju, nie znika po przestąpieniu progu kościoła. Człowiek nie powinien zostać sam z sobą i trudami codziennej rzeczywistości, a nadzieja przychodzi do człowieka wraz z drugim człowiekiem. Stąd Boży nakaz miłości bliźniego. Bóg pragnie nas uwrażliwić, abyśmy nie szli zapatrzeni tylko w siebie, w swoje potrzeby i sprawy, ale żebyśmy dostrzegali obok siebie innych, okazywali zainteresowanie, cierpliwość i przychodzili z pomocą, kiedy jest taka potrzeba. Dziś ja pośpieszę ci z pomocą, a może w trudnej dla mnie chwili ktoś inny także i mnie poda pomocną dłoń. Wiem, że trudno byłoby znaleźć dzisiaj drugiego św. Brata Alberta, ale na pewno wśród nas żyje wielu „świętych dnia codziennego”, realizujących największe z przykazań – przykazanie miłości bliźniego – nie przez modlitewnie złożone ręce i głośne słowa o dobrych uczynkach, ale przez cichą i skromną posługę wypełnianą na drodze swojego powołania. Czy w tej grupie nie powinien się znaleźć każdy z nas?
Postarajmy się, aby i nasze serce, życzliwe i serdeczne słowo, dobrotliwe ręce, promienny uśmiech, czas na krótkie wysłuchanie zwierzeń sąsiadki z piętra stało się nie od wielkiego święta, ale każdego dnia darem dla drugich ludzi. Nie będzie nam od tego lżej żyć w sensie materialnym, ale na pewno będzie nam łatwiej żyć ze świadomością, że nie jesteśmy sami, tylko żyjemy w jednej połączonej miłością i zrozumieniem rodzinie…