deon.pl     

W tym krótkim tekście postaram się zawrzeć swoje refleksje na temat różnych aspektów problemu upominania innych osób. Nie będzie to zbiór zweryfikowanych i bezwzględnie prawdziwych instrukcji, lecz jedynie przemyślenia, które warto wziąć pod uwagę. Od razu chciałbym zaznaczyć, że autor niniejszego tekstu nie zawsze stosuje się do przedstawionych przez siebie zaleceń, przy czym ma on silne przeświadczenie, iż nie tyle rzuca to cień na wspomniane zalecenia, co raczej na autora.

Dyskrecja i relacja

Rozważania warto zacząć od odwołania się do Pisma Świętego. To niejako będzie stanowiło minimum i punkt wyjścia dla rozpoczęcia myśli.

Gdy brat twój zgrzeszy, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź z sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków oparła się cała sprawa. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi! A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik! (Mt 18,15-17).

Powyższy fragment jasno wskazuje, że upominanie jest potrzebne i stanowi element życia chrześcijańskiego. Człowiek jest istotą grzeszną, a jako że jego natura jest skażona, gdy wkracza na niewłaściwą ścieżkę, nie zawsze zdaje sobie z tego sprawę. W takim wypadku upomnienie jest dla niego zbawienne. Wbrew temu, że potrzeba upominania zdaje się być dla wszystkich – chciałoby się powiedzieć – „oczywistą oczywistością”, to jednak wybór sposobu w jaki się to czyni, przysparza już ludziom wielu problemów.

W praktyce owo – „(…) upomnij go w cztery oczy” – nierzadko przyjmuje postać – „Ten Jan Kowalski to jednak straszny egoista. Słyszeliście, że ostatnio ukradł…”. Jesteśmy skłonni obmawiać kogoś w gronie znajomych, choć jednocześnie znając obmawianą osobę, nigdy nie zwróciliśmy jej uwagi na to, jak postępuje. Przytoczony fragment ewangelii wskazuje na pewne minimum, a jednak już ono trudne jest do zrealizowania. Słuchając różnego rodzaju ludzi (znajomych lub innych – np. w środkach komunikacji), łatwo zauważyć, że jednym z najczęściej poruszonych tematów rozmów jest mówienie o nieobecnych. W dużej mierze jest to ocenianie ich postaw i wyborów. Nie muszę chyba dodawać, że prym wiedzie tutaj krytykowanie.

Mam wrażenie, że problemów przysparza również interpretacja kolejnego zdania cytowanego fragmentu. Poddałbym pod wątpliwość przekonanie, iż wyrażenie „dwóch albo trzech świadków” można by traktować zamiennie z „tysiąc albo milion świadków”. Przy takiej ilości osób nie toczy się rozmów, lecz prowadzi się wojny. Wobec tego można dojść do konkluzji, że nieustanne łajanie się między sobą publicystów katolickich niezbyt współgra z ww. cytatem. O tym, że nie jest to język chrześcijański, lecz wojenny może świadczyć również fakt, iż doskonale zagrzewa on do boju. Wystarczy spojrzeć na komentarze do tego typu publikacji, by szybko zorientować się, że każda strona posiada popleczników, dla których mowa także służy jako oręż.

Kolejne fragmenty ewangelii są interesujące w dwójnasób: odnoszą się do charakteru relacji pomiędzy upominanym a upominającym, a także starają się odpowiedzieć na pytanie, co należy zrobić w sytuacji krytycznej. W pierwszym przypadku podkreśla się fakt, iż obu zainteresowanych należy do Kościoła, w drugim natomiast Kościół stawia się jako najwyższy autorytet. Z dyskusjami, a w zasadzie z konfliktami wśród chrześcijan/katolików jest ten problem, że każdy z dyskutantów identyfikuje siebie jako głos Kościoła. Jeśli się dobrze przyjrzeć tej kwestii, można zauważyć, iż trudno wyznaczyć tu jakikolwiek punkt odniesienia – w zależności od sytuacji, ów Kościół reprezentowany jest albo przez wybrane wypowiedzi papieża, albo biskupa, albo księdza, albo świeckich, albo fragmenty Pismo Świętego. Autorytet nie jest w takim wypadku w stanie rozstrzygnąć problemu, gdyż nie jest on arbitrem, lecz argumentem w sprawie. Jeśliby spróbować zobrazować to przykładem, zapewne byłaby to sala sądowa, gdzie każda ze stron dobiera sobie sędziów. Jest ich kilku, ale nie ma tego głównego, gdyż akurat w trakcie trwania rozprawy ma urlop. Czy taka rozprawa sądowa ma sens? Oczywiście nie, albowiem nie może zostać rozstrzygnięta. Jeszcze raz muszę podkreślić, że problem nie polega na tym, że nie posiadamy autorytetów. Rzecz w tym, że dana strona za takiego uznaje jedynie tego, który akurat jej sprzyja. Niewielu jest zainteresowanych rzetelną analizą problemu. Ważniejsze jest wykazanie własnej racji. W takim przypadku akt upominania, niezależnie od tego kto upomina, pozbawiony jest racji bytu.

Kłopotliwe w tym wszystkim jest to, że zarówno w sytuacji zwykłego obgadywania, jak i wojny w ramach przestrzeni medialnej (ew. internetowej) trudno o znalezienie jakichś pozytywów. Obgadywany nie stanie się lepszy, gdyż nawet nie uświadomi sobie własnego błędu. Z kolei w przypadku konfliktów publicznych niezwykle rzadko spotykam się z publikacjami zaczynającymi się od słów – „Myliłem się”. Jeśli już takowa sytuacja ma miejsce, to zwykle wtedy, gdy ktoś posłuży się kompromitującymi i w oczywisty sposób nieprawdziwymi przesłankami – np. zarzuci Janowi Kowalskiemu, iż czcił w swej książce Lenina, choć to nie Jan Kowalski to robił, lecz Jan Nowak. …i nie w swej książce, lecz na uroczystościach studenckich. …i nie Lenina, lecz Kanta. Bez względu na to, owym przeprosinom często towarzyszy też „ale”, stąd w gruncie rzeczy owo przyznanie się do błędu będzie odnosić się jedynie do przesłanek, a nie do wniosków.

A gdzie tu jeszcze miejsce dla Boga? Ojca, Syna i Ducha Świętego? Niektórym zdaje się wydawać, iż od prowadzonych na forach internetowych czy w prasie dyskusji (w sprawach doktrynalnych lub instytucjonalnych) zależą losy całego Kościoła. Nie znaczy to, że w ogóle nie powinno prowadzić się publicznych dysput. Sugeruję raczej, że są takie sytuacje, w których treść polemiczna powinna być skierowana tylko do jednego odbiorcy, a mianowicie do głównego zainteresowanego.

Postawa upominającego

Na upominaniu lepiej zbytnio się nie koncentrować, jednak jak już sytuacja nas do tego zmusi, to warto zrobić to w odpowiedni sposób. Podstawą jest tutaj znajomość faktu, iż co człowiek, to sposób przeżywania wiary. Religijność niektórych jest silniejsza i dojrzalsza, innych natomiast słabsza – dopiero rodząca się. Nie bez znaczenia jest tu także temperament danej osoby.

Od ludzi, którzy posiadają słabą wiarę należy wymagać mniej, niż od silnych w wierze. Słabego w wierze trzeba jeszcze „częstować słodyczą” by się nie zniechęcił, a dopiero od silnego można już więcej wymagać. Nie znaczy to jeszcze, iż tymi stawiającymi wymagania mamy być my (być może nawet nie „słodycze” nam się należą a silne antybiotyki). Zawsze lepiej pozwolić działać Bogu. Dobrze jest uważać, by się nie pomylić, gdy wydaje nam się, że Bóg używa nas jako narzędzia do nawrócenia drugiego człowieka, kiedy w rzeczywistości Bogu jedynie przeszkadzamy w Jego misji. Można czasem przesadzić też w drugą stronę i unikać brania na siebie odpowiedzialności za nawrócenie drugiego człowieka. Dzieje się tak np. wtedy, gdy przyjaciel pyta nas o rade w jakiejś grzesznej sprawie, a my udajemy, że wszystko jest w porządku.

Jestem przekonany, że dobrze jest upominać wtedy, gdy umiejscawiamy siebie na tej samej lub niewiele niższej pozycji co upominany. Mogłoby to sugerować, iż człowieka wyjątkowej dobroci lub np. bezwzględnego kryminalisty nigdy nie mamy prawa upominać. Nic bardziej mylnego. Myślę tu przede wszystkim o wypracowaniu pewnej postawy, która zasadza się na konfrontowaniu własnego życia, nie ze wspomnianymi przestępcami, lecz właśnie ze świętymi. Wtedy nikomu nie przyjdzie do głowy destrukcyjne dla wiary pytanie – „Jeśli ja pójdę do piekła, to gdzie pójdzie Adolf Hitler?”. Konfrontacja własnego życia z poświęceniem Chrystusa, ze świadectwem wiary świętych, automatycznie ustawia nas na dnie. Nie jesteśmy równoważnym partnerem Pana Jezusa w nawracaniu innych. Wygląda to raczej tak, że my leżymy, a On pomaga nam wstać. Jeśli samemu się leży, trudno pomóc wstać innym. Jest tylko jeden sposób – trzeba posłużyć im jako podpórka – muszą niejako nas zgnieść, przycisnąć. To jest ten sam paradoks wiary, w którym najmniejsi z pośród braci okazują się największymi; pierwsi stają się ostatnimi a ostatni pierwszymi; ten kto przytula ziemię wspierając innych, w gruncie rzeczy już stoi. Przykład dany nam przez Pana Jezusa i apostołów nie polegał na zachęcie do studiowania retoryki, lecz wieńczony był – na pierwszy rzut oka – bezsensowną śmiercią męczeńska. Jeśli nie stać nas na nadstawienie drugiego policzka, na wcielenie się w rolę ofiary, wtedy też lepiej wstrzymajmy się od upominania.

Waga świadectwa

A zatem jak to jest z tym upominaniem? Na wstępie napisałem, iż jest to obowiązek, by następnie krok po kroku zniechęcać czytelnika od jego realizacji. Czy jest w tym szaleństwie jakaś metoda?

Pozwolę posłużyć się dwoma przykładami, gdzie jeden nie odnosi się do żadnej konkretnej sytuacji, lecz stanowi niejako ogólny schemat modelowy, drugi zaś to czysty konkret.

1) Ksiądz wikariusz na jednym z kazań narzekał, że ludzie źle się prowadzą. Wymieniał różne przewinienia i żalił się, że parafianie nie chcą chodzić do kościoła, wulgarnie się wyrażają, nie przestrzegają przykazań, nie dają pieniędzy na składkę itp. Grzmiał tak z ambony przez godzinę, co chwilę strasząc piekłem. Na pana Jana te słowa nie wywarły zbyt wielkiego wrażenia. Pan Jan reflektował – a kimże jest ten ksiądz, by mówić nam, co mamy robić? Sam powinien wziąć się za uczciwą robotę, gdyż pierwszy jest do brania pieniędzy na składkę, a jak trzeba coś zrobić dla społeczeństwa, to nigdy nie ma czasu. Odczepiłby się od porządnych ludzi, bo sam nie jest aniołem. Pani Joanna – siedząca dwie ławki dalej – zareagowała inaczej. Pomyślała – pewnie ksiądz myśli o Janie. Pijak jakich mało… No i złodziej. Odkąd dostał się do urzędu miasta, nic nie robi tylko myśli tylko o tym, gdzie zrobić jakiś przekręt. …inna sprawa, że Pani Joanna zaangażowana w różnego rodzaju inicjatywy społeczne, nigdy nie miała czasu dla swoich dorastających dzieci.

Można by się uśmiechnąć i stwierdzić, że ksiądz ma charyzmę. …ale właśnie, dlaczego jej nie ma? Istota problemu tkwi w tym, że w tej modelowej sytuacji każdy widzi grzechy innych, lecz jest ślepy na własne nieprawości. Każdy w tej sytuacji zajmuje się ocenianiem wywiązywania się z powołania innych, choć jednocześnie ucieka od własnych obowiązków.

2) O. Pio powiedział do jednego z penitentów, by nie chodził już „na tańce”, na co ten zapytał o powody takiego nakazu. Uzyskał odpowiedź – „taniec jest zaproszeniem dla złego”. Podobna sytuacja miała miejsce podczas spowiedzi u św. Jana M. Vianneya. Jaka ostatecznie była reakcja penitentów? Ot po prostu doszli do wniosku, że nie będą już chodzili na tańce.

Możemy sobie teraz wyobrazić, co by się stało, gdyby jeden ze współczesnych polskich księży napisał, że taniec jest „zagrożeniem duchowym” albo właśnie „zaproszeniem wysłanym do złego”. A może lepiej sobie tego nie wyobrażać? Jaki jest powód przedstawionej rozbieżności w reakcjach wiernych i niewiernych?

Bez wątpienia przyczyną takiego stanu rzeczy jest różnica świadectw. Człowiek, który dużo mówi, zwykle mało robi (bywa inaczej, lecz są to wyjątki od reguły). Wspomniani święci nie byli znani z tego, że wygłaszali płomienne mowy. Oni po prostu bardzo dużo się modlili, a jednocześnie byli bardzo krytyczni względem siebie. Nie opierali nadziei na tym co światowe, dla na tym co pochodzi od Boga. Sam mógłbym czasem pomyśleć: „Będę upominał innych, nie ze względu na siebie, lecz z poświęceniem dla Boga. To będzie taka moja misja naprawy świata”. Nie bądźmy śmieszni. Przecież to byłaby farsa. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej próżnego. Faryzeizm w czystej postaci.

Kolejną istotną różnicą jest fakt, iż w przypadku tej drugiej sytuacji mamy do czynienia z bliską relacją pomiędzy spowiadającym a penitentem. Spowiednik nie jest tym, kogo penitent spotyka jedynie podczas niedzielnego kazania, lecz kimś zaufanym – kimś znającym doskonale życie spowiadanego.

Co z tego wynika? Najlepszą metodą upominania jest bliska relacja z innymi ludźmi, świadectwo i modlitwa. Jeśli nasz niepokój co do stanu drugiej osoby jest uzasadniony, a sami nie mamy w oku belki, Duch Święty zajmie się resztą. Jeśli zamiast orężu wiary, zaatakujemy słownie – najprawdopodobniej druga osoba poczuje zagrożenie i najzwyczajniej w świecie się okopie. Co muszę powtórzyć po raz kolejny – nie znaczy to bynajmniej, że nie powinniśmy innych upominać. Rzecz w tym, by robić to ze świadomością własnej grzeszności, a co z a tym idzie – z dużą rozwagą.