Istnieją słuszne racje, by usunąć rytuały, które otaczają Boże Narodzenie, ale jeszcze bardziej istotne racje przemawiają za ich podtrzymaniem. Co to za racje? Dlaczego nadal pielęgnować tyle różnych rytuałów, kiedy one niezmiennie przekraczają miarę i powodują zmęczenie?
Niektórzy pytają: Jakiż to wszystko ma związek z narodzinami Jezusa? Czy Adwent, który powinien być czasem przygotowania na święto, nie stał się aby męczarnią, która przywodzi nas wprawdzie do Bozego Narodzenia, ale wtedy to święto jest już niemiłosiernie nabrzmiałe tym, co miało do niego prowadzić? Czy nie uczcilibyśmy Jezusa lepiej, gdybyśmy naszą świąteczną rozrzutność zamienili na dary dla ubogich? Czy, paradoksalnie, nasze świętowanie nie służy zagłuszeniu świadomości narodzin Jezusa, zamiast ich wyraźniejszego uwypuklenia? To są ważne pytania.
Trzeba przyznać, że świętowanie Bożego Narodzenia rzeczywiście zaczyna się zbyt wcześnie, jest za bardzo zorientowane na komercję, za słabo skupia się na religijnym wymiarze i niewystarczająco uwzględnia potrzeby ubogich. Łatwo jest więc popaść w cynizm odnośnie do Bożego Narodzenia, skoro jego obchód zawiera tyle przesady i pompy.
Jednak, biorąc to wszystko pod uwagę, musimy uważać, aby nie wylać dziecka z kąpielą. A w tym przypadku nie chodzi jedynie o grę słów. Z tego, że coś jest robione niewłaściwie, nie wynika, że należy to zlikwidować. Dlatego tym, czego, jak sądzę, potrzebujemy, nie jest pozbycie się raz na zawsze wszystkich lamet, lampek, opłatków, jedzenia i picia, które wypełniają nasze celebrowanie, lecz zastanowienie się nad ich lepszym użytkiem. Istnieją słuszne racje, by usunąć rytuały, które otaczają Boże Narodzenie, ale jeszcze bardziej istotne racje przemawiają za ich podtrzymaniem.
Co to za racje? Dlaczego nadal pięlęgnować tyle różnych rytuałów, kiedy one niezmiennie przekraczają miarę i powodują zmęczenie?
Ponieważ drzemie w nas wrodzona, czysta i prosta potrzeba świętowania. Jako ludzie mamy zdrową, daną przez Boga i zapisaną w genach potrzebę, aby czasem urządzać sobie święto, aby mieć karnawał, aby celebrować nasz chrześcijański szabat, by na parę godzin zostawić na parkingu naszą roztropność i przeżywać nasze życie tak, jakby nie istniał żaden powód do tego, by zaciskać pasa i okazywać chłód w stosunku do naszych bliźnich. Boże Narodzenie to szabat, wyjątkowy szabat.
W życiu istnieją okresy – najlepiej gdy pojawiają się cyklicznie – kiedy poświęcamy czas jedynie na rozrywkę, rodzinę, przyjaciół, na kolor i wstążki, a także na dobre jedzenie i picie. Chwilami dopuszczalna jest nawet szczypta rozsądnego nadmiaru. Jezus dał temu wyraz, kiedy uczniowie byli oburzeni zachowaniem kobiety, która namaściła Jego stopy, według nich, zbyt drogimi perfumami, a potem je ucałowała.
Wszystkie kultury, nie wyłączając tych ekonomicznie biedniejszych, kultywują swój czas świętowania, podczas którego wprost lub pośrednio, biorą na poważnie słowa: Ubogich zawsze macie u siebie, ale dzisiaj jest czas świętowania. Boże Narodzenie jest takim dniem, czasem świętowania.
John Shea, w swojej klasycznej już książce o Bożym Narodzeniu – „Światło gwiazdy”, opowiada historię o rodzinie, która pewnego razu postanowiła przeżyć Boże Narodzenie inaczej niż zwykle. Nie ustroila choinki, nie powiesiła żadnych lampek, nie śpiewała żadnych kolęd, ani nie przygotowała prezentów. Wszyscy spotkali się jednak na prosty, cichy posiłek w dzień Bożego Narodzenia. Na pytanie przyjaciół, jak im poszło, jeden z członków rodziny odpowiedział:”Było przyjemnie”. A drugi członek rodziny, zapewne wyrażając się bardziej szczerze, przyznał, że to była „egzystencjalna otchłań”.
Jest w nas jakaś zaszczepiona przez Boga presja, która popycha nas w kierunku świętowania i ożywia w nas zmysł, że nie jesteśmy stworzeni dla biedy, smutku i właściwie „ułożonych” relacji, ale że ostatecznie przeznaczeni jesteśmy do świętowania, tańca, światła i muzyki, do miejsca, gdzie nie musimy już liczyć każdego grosza, abyśmy przetrwali i byli w stanie opłacić raty kredytowe. Celebracja świąt i karnawału, nawet z ich przesadą, pomaga nam się tego nauczyć.
Boże Narodzenie jest takim świętem. Koniec końców, jego obchód jest lekcją wiary i nadziei, nawet jeśli nie jest to zbyt solidna lekcja roztropności.
Czynienie z Bożego Narodzenia święta, otoczenie narodzin Jezusa radością, światłem, muzyką, wręczaniem sobie podarków, dzielenie się energią i ciepłem, które możemy z siebie wykrzesać jest, choć może się to wydawać dziwne, aktem prorockim. Jest to, a przynajmniej może takim być, wyraz wiary i nadziei. Osoba, która mówi: „To jest zepsute, pozbądźmy się tego”, wcale nie promieniuje nadzieją. Może to być raczej przejaw rozpaczy ukrywającej się za maską wiary. Nie. Nośnikiem nadziei jest człowiek, który pomimo tego, że świat nadużywa bożonarodzeniowych rytuałów i obrzędów, nadal wiesza lampki, stroi choinkę, włącza kolędy, przekazuje prezenty swoim najbliższym, siada do stołu z rodziną i przyjaciółmi oraz uśmiecha się do świata. Znakiem nadziei jest ten, kto emanuje wiarą, kto w ten sposób mówi, że żyjemy dla czegoś więcej niż smutek, kto obchodzi narodziny Jezusa.
Ronald Rolheiser OMI/deon