Trzydziestoletniego wiecznego studenta przerażają życiowe trudności. Nie zamierza się wysilać. Po co, skoro mieszkanie i wyżywienie zapewniają mu rodzice?
Wszyscy znamy staropolskie przysłowia. Jan umie tylko to, czego nauczył się w młodości, a skorupki trącą na starość tym, czym nasiąknęły. Mimo to wciąż dziwi nas, że wzrastający w dobrobycie, w pełni obsługiwany dziewiętnastoletni Jasio nie chce dorosnąć.
Wakacje w Australii albo brak czystej wody
Żyjemy w społeczeństwie luksusu. Nawet ci, którzy utrzymują czteroosobową rodzinę z dwóch najniższych pensji krajowych plasują się w najbogatszej ćwiartce mieszkańców naszego globu. Rzeczywiście, nasz dobrostan mało rzuca się w oczy jeśli porównamy się z kolegami, którzy na portalu społecznościowym umieszczają fotki swojej trzystumetrowej willi i sprawozdania z zagranicznych podróży (ostatnio surfing w Australii). Z drugiej strony fakty pozostają faktami. Połowa mieszkańców globu żyje za niespełna 3 dolary dziennie. Co dziesiąty człowiek głoduje lub jest trwale niedożywiony. Ponad pół miliarda ludzi nie ma dostępu do czystej wody. Nam zaś standard podnosi się z dekady na dekadę. Wystarczy zresztą porównać stan posiadania i styl bycia młodzieży – obecnej i tej sprzed dwudziestu, trzydziestu lat.
W latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych egzystowało się na bazie tego, co akurat rzucili do sklepu („Jaka piękna futryna do drzwi! Nabędę ją do naszego nowego mieszkania, które może kiedyś kupimy…”). Dzieci nosiły ubrania po starszej siostrze lub z darów, delektowały się batonikiem czekoladopodobnym w opakowaniu zastępczym i festynową oranżadą sprzedawaną w woreczku. Wśród prezentów pierwszokomunijnych królował medalik i zegarek, absolutnym hitem był rower typu Wigry 3. W maleńkich blokowych mieszkankach kwitło życie stadne – mało kto miał swój własny pokój, a obłożenie niespodziewanie wpadającymi kolegami było spore. Równie siermiężne były obozy wakacyjne, które często obywały się bez bieżącej wody i toi toia, a atrakcją było pływanie w świeżo umytym kotle po własnoręcznie ugotowanej grochówce. Aż dziw bierze, że ktoś to w ogóle przeżył…
Niesamodzielni mali ludzie
Obecnie modne ubrania i elektroniczne gadżety znajdują się w większości rodzin w pakiecie startowym przeznaczonym dla potomka. Do niezbyt wygórowanego standardu należy własny pokój uzbrojony w komputer lub telewizor (a najlepiej jedno i drugie). Aby zapewnić latorośli dobrą przyszłość, po zajęciach szkolnych ma wykupione dodatkowe godziny języka obcego oraz korepetycje z fizyki. Podwyższył się też poziom wjazdów letnich, gdzie normą stały się eskapady do ciepłych krajów i obozy pod żaglami. W całym tym dobrostanie łatwo przeoczyć, że najmłodsi jednak coś tracą.
„Za naszych czasów” dzieci miały pod dostatkiem wolności i okazji do trenowania samodzielności. Na placach zabaw była chmara rozbawionych kilkulatków, nie było za to biegających za nimi rodziców. Uzbrojony w jednoślad pierwszokomunista znikał z kolegami na całe popołudnia i zerkając na nowy czasomierz meldował się o pełnych godzinach. W przeciwnym wypadku mogła go ochronić tylko Matka Boska z wyżej wymienionego medalika. Uczniowie sami odrabiali zadania domowe i szykowali dodatkowe przybory na plastykę. A jak nabroili w szkole, to była ich własna wina, a nie nauczyciela.
Przekonanie o ponadnaturalnych uzdolnieniach
Obecnie dzieciom trudniej jest ćwiczyć interakcje społeczne, odpowiedzialność za siebie i samowystarczalność. Zwykle są jedynakami, bądź wychowują się w przysłowiowej parce. Bandy podwórkowe w zasadzie nie istnieją, są za to grupy rodziców asekurujących zerówkowiczów przed upadkiem z drabinki. Kolegów zaprasza się zazwyczaj na wyszukane urodziny organizowane w kręgielni lub w centrum zabaw. Na co dzień często zastępuje ich tablet. Nauka coraz bardziej scedowana jest na barki rodziców i korepetytorów. W końcu to ich zadaniem jest dopilnowanie postępów potomka, tak by był dobrze przygotowany do lekcji szkolnych. Stałe obowiązki domowe są natomiast passe – nie wolno przecież wykorzystywać nieletnich, a poza tym jeszcze w życiu się napracują. Byleby się tylko uczyli. A jak się niezbyt chętnie uczą, tylko stale chcą grać na komputerze? No, cóż. Takie czasy…
Psycholodzy alarmują również, że naturalna troska rodziców może przeradzać się w chorobliwą nadopiekuńczość, co prowadzi do szeregu nieprawidłowości w rozwoju. Dodatkowo sprawę pogarsza brak głębszych relacji z innymi dziećmi – rodzeństwem czy podwórkową grupą rówieśników. Rozpieszczany milusiński nabiera przekonania, że znajduje się w centrum wszechświata. Tylko jego uczucia się liczą, wyłącznie jego zdanie powinno być respektowane, powinien natychmiast dostać to, o co prosi. Ponieważ rodzice bardzo skutecznie chronili dziecko przed jakąkolwiek porażką, nabiera ono przekonania o własnej wielkości i ponadnaturalnych uzdolnieniach. Z drugiej strony nadmierne odciążanie dzieci i usuwanie z ich drogi wszelkich problemów osłabia w nich chęć do walki, a wręcz do podejmowania jakiegokolwiek wysiłku.
Lęk przed wyzwaniami
Równocześnie pojawia się u nich lęk przed wyzwaniami i pierwszym w życiu niepowodzeniem. Połączenie wygórowanych ambicji z niechęcią do działania może w niektórych przypadkach spowodować ogromne wewnętrzne rozdarcie i uniemożliwić samodzielne działanie. Stąd też coraz więcej jest trzydziestoletnich Jasiów – wiecznych studentów, którzy nadal szukają samorealizacji i pomysłu na życie, a póki co korzystają z zakwaterowania, wiktu i opierunku u rodziców. Ponieważ nie czują się oni na siłach, by podjąć odpowiedzialność za samych siebie, tym bardziej nie kwapią się do założenia własnych rodzin i zatroszczenia się o innych. Przy obiektywnych sporych trudnościach mieszkaniowych i kiepskiej sytuacji na rynku pracy bariera rozpoczęcia samodzielnego życia wydaje się nie do pokonania.
Czy w dzisiejszych czasach jesteśmy skazani na taki mało optymistyczny schemat? Ależ skąd. Wskazują na to przykłady rodzin, w których rodzice postanowili myśleć alternatywnie i zainwestowali sporo sił oraz czasu we wprowadzenie odmiennych rozwiązań. Ich dzieci muszą nie tylko się uczyć, ale również, w miarę możliwości, same zadbać o swoje ubrania i pokoje. Co więcej – mają przydzielone konkretne obowiązki domowe, przez co partycypują w życiu rodziny i nabywają umiejętności niezbędnych do prowadzenia własnego gospodarstwa. Do prostszych prac wdrażane są już przedszkolaki, by stopniowo, malutkimi kroczkami dążyć do celu – samodzielności. Podobnie nieco inaczej rozumiany jest tam czas wolny. Komputer i telewizja są mocno ograniczane na rzecz innych rozrywek – czytania książek, wspólnych wypadów na łono natury i do przybytków kultury. Królują kluby sportowe, które poza rozwijaniem krzepy uczą systematyczności, oraz harcerstwo mające w podstawowych założeniach kształtowanie charakteru.
Eksperyment „mysi raj”
Sprawy materialne celowo są odstawione nieco na bok. Przecież nie trzeba mieć najnowszego I-phona (nawet jeśli nas stać na niego), podarte ubranie się zszywa, a nie wyrzuca, a trampki kupuje się w cenie trampek, a nie złotego pierścionka. Czy tak wychowywanym młodym ludziom uda się przed trzydziestką zdobyć dobrą pracę albo kupić mieszkanie? Nie wiadomo. Można mieć jednak pewność co do tego, że będą przynajmniej próbować.
W 1968 roku grupa naukowców skupiona wokół Johna Calhouna przeprowadziła ciekawy eksperyment. Wpuścili osiem myszek do „mysiego raju” – przestrzeni, w której był nieograniczony dostęp do pokarmu, wody, materiału na schronienia. Brakowało natomiast drapieżników, a poprzez troskliwą opiekę lekarską zdecydowanie ograniczono choroby. Po fazie adaptacji populacja gryzoni gwałtownie się rozrosła i zapanowało w niej ogólne szczęście. Niestety wkrótce zaczęły uwidaczniać się niezbyt ciekawe tendencje. U samców powoli zanikała umiejętność obrony zajmowanego terytorium i konkurowania o względy płci przeciwnej. U części z nich pojawiła się za to nadmierna troska o wygląd swojego futerka i zainteresowanie osobnikami tej samej płci.
Samice utraciły zaś chęć posiadania dzieci, zmniejszyła się częstotliwość zapłodnień, rozpowszechniła się „naturalna antykoncepcja” – wchłanianie płodów. Do tego stały się one zadziwiająco waleczne, a ich agresja nierzadko skierowana była przeciw własnemu potomstwu. Koniec końców zwierzęta przestały się rozmnażać, a w topniejącej populacji zanikły interakcje społeczne. Pojedyncze szczęśliwe myszy zajmowały się wyłącznie jedzeniem, spaniem i czynnościami pielęgnacyjnymi. Po nieco ponad czterech latach eksperyment przerwano przekreślając ostatecznie wizję realizacji mysiej utopii i choć ludzie diametralnie różnią się od gryzoni, wyniki te do teraz dają sporo do myślenia.
Joanna Winiecka-Nowak/deon