„Czy warto być innym od pozostałych i wyróżniać się?” – zapytano mnie kiedyś podczas wywiadu prasowego. Myślę, że warto być sobą, dobrze odczytując i realizując swoje osobiste powołanie. Wtedy jednak odpowiedziałem, że jeśli jest to inność przynosząca dobre owoce – warto być innym, nawet jeśli to czasem boli i nie jest łatwe. Do dziś pozostało zdumienie wywołane przytoczonym wyżej pytaniem. Czy jest coś „innego” w moich wyborach? Czy coś wyróżnia mnie od innych ludzi podobnie jak ja wykonujących zawód lekarza? Przecież każdy z nas ma swoją drogę, a każda z nich jest inna. Ktoś wybiera karierę akademicką, ktoś inny pracuje w ośrodku zdrowia lub prowadzi własną firmę medyczną, ktoś inny jedzie na zagraniczny kontrakt albo na misje. Życie pisze tak różne scenariusze. Jak było w moim przypadku?
Ćwiczenia z zaufania
Po ukończeniu studiów medycznych w Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego rozpocząłem moją pierwszą pracę i specjalizację z chirurgii stomatologicznej. Wiązało się z nią doświadczenie hierarchicznego funkcjonowania oddziału klinicznego – zapewniającego bezpieczeństwo młodemu, kształcącemu się lekarzowi i jego pacjentom, ale w pewnym momencie stawiającego bariery dla dalszego rozwoju. Dlatego specjalizację drugiego stopnia – chirurgię szczękowo-twarzową – udało mi się otworzyć w Warszawie.
Z wielką czułością wspominam szkołę życia, jaką przeszedłem w krakowskiej klinice przy ul. Kopernika. Praca, dyżury, rozmowy z pacjentami, pierwsze spotkania z chorymi onkologicznie, ale także codzienne wizyty w kaplicy z Najświętszym Sakramentem jezuickiego kościoła z czerwonej cegły przy tej samej ulicy. Uczyłem się tam oddawać Panu Bogu trudne pytania o powołanie, o to, co dalej, kłopoty dnia codziennego. To były niełatwe ćwiczenia z zaufania…
Wspominam wędrówki ulicami Kopernika, Strzelecką i Mikołajską. Pamiętam żebraka, który chodził tymi samymi ścieżkami: stary, niewysoki, z siwą brodą, tłumoczkiem i nieodłączną drabiną z trzema, może czterema szczeblami, którą nosił na ramieniu. Zapytany, po co mu ta drabina, odpowiedział, że gdy umrze, pójdzie po niej do nieba. Dziś, gdy przyjeżdżam do Krakowa z Podlasia, nie spotykam już starego lestwiennika. Wierzę, że jest w wieczności. Wcześniej pewnie niejednego skłonił do poszukiwań własnej drabiny do nieba.
Czas poszukiwań
Logicznym następstwem specjalizacji w Warszawie było pozostanie w stolicy. Najpierw przez krótki czas pracowałem w Pierwszej Klinice Chirurgii Szczękowo-Twarzowej. Później rozpocząłem pracę w warszawskiej Klinice Nowotworów Głowy i Szyi Centrum Onkologii. Był to dobry i owocny czas. Praca w zespole, życzliwi koledzy i przełożeni, możliwość stałego kształcenia się. Z ogromnym sentymentem wspominam tamte, nie tak odległe czasy. Leczyliśmy chorych w zespole złożonym z chirurga, radioterapeuty i onkologa. Jednak sporej grupy chorych nie udawało się nam uratować.
Zobaczyłem wtedy, że można chorych leczyć, gdy inni mówią, że „nic już nie da się zrobić”. Dojrzewałem do medycyny paliatywnej – dziedziny, której specjaliści leczą chorych na nieuleczalne choroby, ale ich celem nie jest wcale wyleczenie. Nie dodawali lat do życia, a życia do lat. Zajmowali się także rodziną chorego, która dla lekarza medycyny paliatywnej jest „pacjentem drugiego rzędu”. Wtedy też zacząłem dodatkowo pracować w hospicjum domowym i stacjonarnym, a moi przełożeni zgodzili się, bym otworzył specjalizację z medycyny paliatywnej.
Podczas kursów i szkoleń w jej ramach, poznałem wiele wspaniałych osób o szerokich horyzontach i umiejętności integralnego spojrzenia na chorego. Wiedzieliśmy, że cierpienie to coś znacznie więcej niż tylko ból, że poza cierpieniem fizycznym jest cierpienie psychiczne, socjalne, duchowe. Było dla nas jasne, że gdy choruje jedna osoba, opieką należy objąć też tych, którzy się nią zajmują. Nauczono nas pracy w zespole, który poza lekarzem tworzą: pielęgniarka,fizjoterapeuta, psycholog, pracownik socjalny i osoba duchowna. Moi koledzy ze specjalizacji robili piękne rzeczy: leczyli, angażowali się w organizowanie hospicjów, w wolontariat, w działalność społeczną.
W tym czasie byłem opiekunem medycznym wolontariuszy w Centrum Onkologii, prowadziłem szkolenia dla nich, byłem współautorem i współprowadzącym dwudniowe warsztaty dla studentów medycyny „Umieranie ludzka rzecz”. Prowadziłem szkolenia z tak zwanych miękkich umiejętności dla lekarzy w Ośrodku Szkolenia Lekarzy i Lekarzy Dentystów Naczelnej Izby Lekarskiej, co robię do dziś.
Moje poszukiwania z tego czasu? Długi czas spędzony przed Najświętszym Sakramentem, dni skupienia z Modlitwą Jezusową, fundament i kolejne tygodnie ignacjańskich Ćwiczeń duchownych, rozmowy z kierownikiem duchowym. Przez pięć lat poszukiwałem i uczyłem się czerpać z duchowości Karmelu, byłem członkiem Świeckiego Zakonu Karmelitów Bosych (OSCD), przyjąłem karmelitański szkaplerz, a po ostatnich, trzyletnich przyrzeczeniach, nie przedłużyłem już kolejnych – na całe życie. Za radą kierownika wybrałem drogę „samotnego wojownika”, z kierownictwem duchowym. Któregoś dnia powiedziałem Panu Bogu: „Wiem, że wojownikom, którym powierzasz do wykonania jakieś zadanie, dajesz też siostrę, która – gdy osłabnie czy zwątpi – podtrzyma go na duchu, będzie go wspierać, modlić się. Chcę taką”. I dostałem: klauzurową, która trwa wiernie przy mnie i nieraz miała ręce pełne roboty. To jednak historia na osobną opowieść.
Przygoda życia
Dziś trudno mi dokładnie wskazać moment, w którym stało się dla mnie absolutnie jasne, że powinienem otworzyć i poprowadzić hospicjum w miejscu, gdzie nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się tego zrobić: „bo wszędzie daleko, bo bieda, bo żaden biznes”. Zdaje się, że to nic trudnego w świecie, gdzie – jak pisze Tomáš Sedláček – nie jest problemem, jak nakarmić głodnego, ale jak sytego skłonić do jedzenia”1. To ostatnie się opłaca (syci mają pieniądze), to pierwsze – nie. Czy to będzie moja droga? Powiedziałem „tak”, nie do końca wiedząc, na co się zgadzam.
Odzew przyszedł ze strony prawosławnego biskupa Jakuba. Jeden ze znajomych powiedział: „Niech pan doktor zgłosi się do biskupa, on powie, co dalej”. Spotkaliśmy się, gdy biskup Jakub przyjechał z wykładami na Chrześcijańską Akademię Teologiczną w Warszawie. Biskup wyjął notes i wskazał miejsce – budynek byłej szkoły we wsi Nowa Wola, czterdzieści kilometrów na wschód od Białegostoku. Gmina przekazała go prawosławnej parafii. „To będzie dobre miejsce na zorganizowanie hospicjum” – powiedział biskup Jakub.
Pojechałem tam, by zobaczyć miejsce. Ksiądz Jarosław, proboszcz prawosławnej parafii w Nowej Woli, wówczas także wiceprezes założonej przeze mnie Fundacji Podlaskie Hospicjum Onkologiczne, dopiero po kilku latach przyznał: „Kiedy wyjeżdżałeś stąd po pierwszej wizycie, byłem przekonany, że już nigdy nie wrócisz”. A jednak wróciłem. Tak zaczęła się największa przygoda w moim życiu. W zarządzie powstałej Fundacji Podlaskie Hospicjum Onkologiczne byli katolicki lekarz z Krakowa i prawosławny duchowny z Nowej Woli. Czy trudno było zrezygnować z pracy na stanowisku adiunkta w Centrum Onkologii? Nie była to łatwa decyzja, ale jestem pewien, że właśnie taką powinienem był podjąć.
Razem z ks. Jarosławem i wieloma innymi ludźmi dobrej woli stworzyliśmy miejsce, które stało się siedzibą hospicjum domowego i Warsztatów Terapii Zajęciowej dla pochodzących z regionu osób niepełnosprawnych z orzeczonym wysokim lub średnim stopniem niepełnosprawności umysłowej. Warsztaty są dofinansowywane przez Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Hospicjum utrzymuje się z datków i z jednego procenta. Urzędnicy Narodowego Funduszu Zdrowia uznali bowiem, że hospicjum w Nowej Woli jest niepotrzebne. Nie pomogły listy, petycje, protesty…
Po śmierci kolejnej osoby oczekującej, aż ruszymy, gdy tylko rozmowy z Funduszem dadzą nam kontrakt, widząc, że możemy go nie uzyskać, podjęliśmy decyzję, by zacząć działalność jako hospicjum społeczne, bez kontraktu. Opiekujemy się chorymi u kresu życia i ich bliskimi w miejscach, gdzie lekarze z żadnego innego hospicjum nie dojadą, bo za daleko, bo za wysokie koszty.
Hospicjum domowe
Obecne dni to dla mnie czas ciągłego uczenia się i dojrzewania. Przekonuję się, że w obliczu niepełnosprawności, nieuleczalnej choroby i śmierci, mimo różnic kultur i wyznań, wszyscy mówimy o cierpieniu podobnym językiem. Moje marzenie, by na Podlasiu, gdzie od wieków współistnieją różne kultury i religie, powstało miejsce, do którego zapraszać będziemy także osoby spoza regionu, powoli się spełnia.
W latach 2011-2014 zorganizowaliśmy cztery edycje rowerowego rajdu „Dla hospicjum – dla życia!”. W sierpniu 2012 roku odbył się też Pierwszy Charytatywny Półmaraton Podlaski, kolejne – w 2013 i 2014 roku. Mamy grupę oddanych wolontariuszy – uczniów szkół z pobliskiego Michałowa, uczniów ze szkół białostockich. W ciągu zaledwie dwóch lat w opuszczonym budynku udało się stworzyć miejsce przystosowane do przyjmowania osób niepełnosprawnych. Miejsce, które już teraz daje pracę czternastu osobom w Warsztatach i dziesięciu w hospicjum domowym. A o pracę w tym regionie niełatwo. Mamy w pełni wyposażone hospicjum domowe obejmujące opieką w domach kilkanaście osób u kresu życia. To niesamowite, ale udało się nam bez wielkich dotacji państwowych, bez dofinansowania z Narodowego Funduszu Zdrowia.
Pierwsze lata działalności naszego hospicjum to dla mnie także czas uczenia się, jak być menedżerem, jak jednocześnie być dyrygentem i członkiem orkiestry. Walczę o czas na wypoczynek, tęsknię za takim świętowaniem czasu wolnego, jak opisuje Abraham J. Heschel w książce Szabat. Ten czas okazuje się nie tylko walką o fundację czy hospicjum, lecz także czasem zmagań o samego siebie. Jak dawać z siebie, by samego siebie nie zatracić? Jak pracować, aby w codziennych troskach i zabieganiu nie zgubić drabiny do nieba, która niezauważalnie któregoś dnia może zsunąć się z ramienia? Jak ufać w chwilach trudnych, po ludzku myśląc beznadziejnych? Jak wierzyć, że hospicjum, mimo braku stałego finansowania, będzie nadal funkcjonowało?
Patronem hospicjum jest Prorok Eliasz, a logo hospicjum to fragment ikony przedstawiającej Proroka nad potokiem Kerit, w chwili, gdy utracił nadzieję i pragnie śmierci, a Bóg przysyła mu kruka z kawałkiem chleba, by nie umarł. Tak i my zanosimy nadzieję do domów naszych chorych – dla nich i dla ich bliskich. To jasne, na tym przecież polega opieka paliatywna i praca zespołu hospicyjnego. Sama nazwa specjalności – medycyna paliatywna – pochodzi od łacińskiego słowa palium – płaszcz, bo jak płaszczem otaczamy opieką chorego u kresu ziemskiego wędrowania i jego bliskich. A oni, sami żyjąc ze świadomością bliskiego kresu, uczą nas, jak piękna jest każda chwila, jak wiele bogactw niesie z sobą każdy dobry uczynek, spotkanie, rozmowa lub po prostu obecność. To dla mnie też piękny, choć niełatwy czas ćwiczenia się w ufności, że w chwili, kiedy przyjdzie noc ciemna, dobry Bóg przyśle kruka z kawałkiem chleba i otuli płaszczem, takim jak płaszcz Eliasza.
Przypis 1: T. Sedláček, Ekonomia dobra i zła, Warszawa 2012.