Pracują po 12 godzin przez 7 dni. Jeśli to ma dać poczucie: „jestem coś wart” albo „mogę być kochany”, to nie jest rozwój – mówi Jacek Prusak SJ, psychoterapeuta.
Edyta Drozdowska: Jutro chcemy być lepiej wykształceni, bardziej wysportowani i bogatsi niż wczoraj. Mieć własne mieszkania, mniej kilogramów, więcej imponujących wpisów w CV i tak dalej… Dlaczego?
Jacek Prusak SJ: Uważamy, że to przyniesie nam szczęście i da poczucie spełnienia. Takie aspiracje podkręca również coaching i rynkowe podejście do życia. Coaching służy kapitalizmowi, wziął się z myślenia korporacyjnego, że trzeba podnosić swoje kwalifikacje, trzeba rywalizować o miejsce i awans. Więc im bardziej będę zwiększał kompetencje, motywował się do uczenia się nowych rzeczy, zdobywania nowych doświadczeń, tym szybciej awansuję w hierarchii zawodowej. Będę miał odpowiednio wysoką pozycję zawodową, będę mógł kupić mieszkanie, wcześniej spłacić kredyt itd…
Ambicje są złe?
Są dwuznaczne. Pozytywna strona ambicji jest taka, że można odkryć w sobie motywację do rozwoju i uczenia się nowych rzeczy.
Czyli nasze powszechne poczucie niezaspokojenia jest dobre.
Niekoniecznie. Jeśli uczę się, bo rywalizuję, czyli po to, żeby wygrać albo wziąć udział w wyścigu szczurów, to już nie jest rozwój, tylko rozdmuchiwanie ego. Służy dominacji, przepychaniu się, ustawianiu innych według siebie.
Jakie są efekty takiej motywacji?
Efekty w Polsce już widać. Według ostatnich badań jesteśmy drugim po Korei Południowej krajem, w którym najwięcej się pracuje. Polacy pracują więcej niż potrzeba nie dlatego, że nie są produktywni, ale dlatego, że chcą się jak najszybciej dorobić.
Chcą zdobyć zaufanie szefa, rzadziej szefowej, i piąć się po szczeblach kariery korporacyjnej, więc pracują po 12 godzin przez 7 dni w tygodniu. To nie jest rozwój. Wszystko ma dobre i złe strony. Co innego, gdy ktoś rozwija hobby czy pasję, a co innego, gdy rozwój jest narcystycznym zajęciem mającym dać mi namiastkę poczucia, że jestem coś wart, że mogę być kochany, bo coś wygrałem albo dlatego, że zdobyłem nową, kolejną już umiejętność i mogę się nią pochwalić w CV.
Dlaczego szefowi, a nie szefowej?
W świecie korporacji kobiety nadal są marginalizowane. Większość dyrektorów korporacji to mężczyźni, więc statystycznie większe jest prawdopodobieństwo, że szefem będzie mężczyzna.
Wspomniał ojciec, że rozwój może być związany z narcystycznym podejściem do życia, podobno taka jest też nasza kultura.
Tak, bo dziś liczą się wizerunek i osiągnięcia, bycie celebrytą a nie autorytetem. Rozwój, coaching wpisują się w ciągłe zderzanie się z własnym wizerunkiem. „Nie rozwijam siebie intelektualnie, duchowo, ale poprawiam swój wizerunek”.
Psycholodzy dowiedli, że jesteśmy nastawieni na zwiększanie poczucia własnej wartości. Z natury jesteśmy nastawieni na porównywanie się z innymi, ale w tym tkwi źródło „porażki sukcesu” bo nigdy nie osiągamy stabilnej pozycji w hierarchii społecznej. Poza tym nieustannie zmieniamy poziom przyjemności czy wygody uznawany za wystarczający. A więc wartość tego wizerunku jest zależna od oceny zewnętrznej. Więc nigdy nie będę szczęśliwy, nigdy nie będę spokojny, bo zawsze znajdzie się ktoś krytyczny albo ktoś, kto zdecyduje się podnieść poprzeczkę wyżej. Łatwo stać się niewolnikiem samorozwoju i siebie widzianego oczami innych ludzi.
Co może nas przed tym uchronić?
Ważne jest sprawdzanie swojej motywacji, czyli badanie, czy jest ona wewnętrza, zorientowana na realizację wartości. Motywacja nie jest siłą poza nami, nie istnieje jako coś niezależnego. Jeśli nasze pragnienia i zainteresowania skupione są na realizacji wartości, czegoś, co służy nie tylko nam, ale też innym, wtedy jest OK.
Na przykład?
Można chodzić do kościoła i spotykać się z ludźmi nie dlatego, że chodzi o Pana Boga, ale dlatego, że ktoś potrzebuje innych ludzi po to, żeby nie czuć się samotnym. To jest religijność przeżywana zewnętrznie. Ona nie jest celem samym w sobie, ale środkiem.
Chcę czuć się bezpiecznie, ale potrzebuję do tego grupy ludzi. Właściwa motywacja byłaby taka – przychodzę do kościoła, bo chodzi mi o kontakt z Bogiem, ale chcę go przeżywać z ludźmi, którzy wierzą podobnie jak ja i dzięki temu, że jesteśmy wspólnotą, nasza modlitwa nabiera „siły”. W jednym przypadku motywacja jest płytka, a w drugim pogłębiona. Nie chcę powiedzieć, że ludzie z pierwszą motywacją są źli, ale że nie chodzi im o Boga, tylko o nich samych.
Jak sobie poradzić z tym, że motywacja jest zewnętrzna i poczucie niezaspokojenia nie mija?
Powiedziałbym za świętym Ignacym z Loyoli, że trzeba się przyglądnąć swoim prawdziwym pragnieniom, nie powierzchownym.
Pewnie jest na to jakiś dobry sposób.
Na przykład refleksja nad tym, co dzieje się u mnie i we mnie przez udzielenie odpowiedzi na pytanie: „po co?”. Jeśli robię, dążę, realizuję cele, a ciągle czuję niezadowolenie, to trzeba się z nim skonfrontować, zamiast spychać je do nieświadomości i wyznaczać kolejne cele, których osiągnięcie rzekomo sprawi, że będę szczęśliwy.
Bo szczęście nie jest czymś, co da się znaleźć poza sobą?
Kultura podpowiada nam, że jeśli będziemy więcej mieli i więcej robili, to będziemy szczęśliwi. Potrzebny jest wgląd w siebie, głębsza refleksja. Ludzie zamieniają potrzeby na pragnienia.
Według pewnych szkół psychoterapii ludziom do szczęścia potrzebne jest zaspokojenie pewnych potrzeb, a nie „sztucznych” pragnień. Problem ze współczesną kulturą polega na tym, że produkują całą paletę pragnień, okłamując siebie, że to są ich potrzeby, i dlatego ciągle są niezaspokojeni. Ciągle im czegoś brakuje. Ciągle to szczęście jest w ich zasięgu, ale jeszcze go nie złapali. Jest gdzieś, ale jeszcze nie tu i nie teraz.
Trenerzy sportowi albo motywacyjni mówią, że szczęście jest poza tzw. strefą komfortu i zachęcają: „znajdziesz je, przekraczaj siebie, możesz więcej”. Psychologia to potwierdza?
Nasze doświadczenia dotyczące wygranej i przegranej zależą od tego, jak budujemy swoją tożsamość. Jeśli słyszymy to na treningu motywacyjnym, który ma nam pokazać, że możemy więcej, niż nam się wydaje, że możemy, to nie mam nic przeciwko temu. Taki trening motywacyjny ma pomóc podtrzymać i rozwijać motywację do realizacji celów. To jest w porządku.
A kiedy nie jest?
Kiedy z treningu motywacyjnego robi się ideologię albo manipulację. Kiedy wmawia się ludziom, że mogą wszystko, czego chcą, bez względu na ograniczenia. Jeśli sprowadzi się to do takiej psychologii – możesz wymyślić wszystko, co chcesz, i możesz zrobić wszystko, co pomyślałeś, to już jest pseudopsychologia i jest to bardzo niebezpieczne.
Ludzie potrzebują motywatorów tak, jak sportowcy potrzebują trenerów. Taki trener motywuje, bo zna się na jakiejś dziedzinie po to, żeby ktoś pod jego kierunkiem osiągnął lepsze wyniki.
Gdzie jest granica między dobrą a niebezpieczną motywacją?
Jeśli ktoś jest zmotywowany w taki sposób do przekraczania siebie, że niszczy siebie albo niszczy innych, to jest to niebezpieczne. Są takie szkoły myślenia, że większość odpada, a zostaje jedna wybitna jednostka. Ale byłbym z tym ostrożny, bo można tak motywować innych, że się ich zniszczy.
Sekty są tego przykładem. To jest właśnie takie laboratorium motywacji sprowadzonej do zagrożeń, do krzywdy i do cierpienia. Więc tutaj widzę tę granicę.
Ważne jest szukanie odpowiedzi na pytanie „po co?” i niezadowalanie się pierwszą myślą, szukanie głębiej, po to, żeby zidentyfikować nawyki myślowe, które powodują cierpienie emocjonalne, niezadowolenie z siebie.
Załóżmy, że ktoś chce być bardziej wysportowany i lepiej wyglądać. Jaka odpowiedź na pytanie „po co?” jest w porządku?
To wchodzi w zakres przykazania „nie zabijaj”. Troska o ciało jest ważna, ale myślenie „jestem taki, jak wyglądam” jest niepokojące. Poza tym czym innym jest uprawianie sportu, żeby żyć w harmonii ze swoją cielesnością, a czym innym katowanie się przez sport, żeby lepiej wyglądać albo więcej przebiec. Druga opcja mija się z celem.
Chcę więcej przebiec, wziąć udział w maratonie i traktuję to jak wyzwanie. To źle?
To dobrze. Dlatego, że ćwiczę silną wolę, pracuję nad sobą. Tylko żeby to się nie stało celem samym w sobie. Żeby nie skończyło się na celach ponad siły i przesuwaniu granic. Od tego można się uzależnić i może to doprowadzić do tragedii. Więc co innego, jeśli stawiam sobie cel – pięć kilometrów, potem sześć kilometrów, a potem maraton, a co innego, jeśli inne ważne rzeczy podporządkowuję temu celowi – „nie mogę nie biegać” i wy mi w tym nie przeszkadzajcie!
Ważne rzeczy, czyli co?
Pracę, rodzinę, religię albo wszystko naraz. Bo nagle nie mam czasu na nic, bo muszę przebiec maraton. Więc zaniedbuję najbliższych i swoją relację z Bogiem, bo muszę przebiec maraton. Bo stał się moim bożkiem. To jest niebezpieczne.
Są osoby, które wyczynowo zajmują się sportem. Ale granice obowiązują wszędzie. Bo można osiągać dobre wyniki w sporcie, a mieć kiepskie relacje. Bo na przykład reżim treningów nie pozwala mi na bliskie relacje. Chodzi o dobre wybory.
Ostatnio przeczytałam: „bądź codziennie lepszą wersją siebie”. Kierowanie się tym zdaniem to dobry wybór?
Raczej niebezpieczny, bo nie jesteś „wersją siebie”. Możesz się starać być lepszą osobą. To zdanie brzmi narcystycznie, prowadzi do poczucia, że nie osiągnę tego, dopóki nie stanę się kimś, kim nigdy wcześniej nie byłem, bo codziennie muszę podlegać korekcie. To zaspokajanie cudzych oczekiwań. Wychowuje w poczuciu winy i wstydu – bo jeszcze dzisiaj się nie udało. To hasło nie mówi: „pracuj nad sobą”, tylko „dopasuj się do naszego ideału”.
Prowadzi do tego, że nie można się ze sobą pogodzić, tylko ciągle coś jest nie tak, ciągle trzeba się udoskonalać. Bo najlepsza wersja jest ciągle przed tobą, więc jeśli jesteś nieszczęśliwa, to tylko twoja wina, za słabo nad sobą pracujesz, twoja motywacja jest za niska i nie dajesz z siebie wszystkiego. To często kończy się życiowym dramatem.
Jak przeformułować to hasło, żeby było zdrowo, bezpiecznie i rozwojowo?
Jestem kochany przez Boga taki jaki jestem, ale zmieniam się, żeby kochać jeszcze bardziej. Rozwijam się, bo jak mawiali Ojcowie Kościoła – „chwałą Boga jest człowiek żyjący pełnią” swoich darów, talentów i możliwości.
deon