W tym szpitalu chce się być
Mk 1, 29-39
„Gdy słońce zaszło, przynosili do Niego wszystkich chorych i opętanych; i całe miasto było zebrane u drzwi. Uzdrowił wielu dotkniętych rozmaitymi chorobami i wiele złych duchów wyrzucił” (Mk 1, 32-33).
„Kościół najbardziej nie jest tam, gdzie się organizuje, reformuje, rządzi, tylko w tych, którzy po prostu wierzą i w nim przyjmują dar wiary” (J. Ratzinger).
Jest coś niezwykle poruszającego w tym, że jedni ludzie przynosili innych ludzi do Jezusa. Tych „innych” dotknęła już taka niemoc, że nie potrafili przyjść do Zbawiciela o własnych siłach. A może część z nich straciła już nadzieję, że cokolwiek się w ich życiu polepszy. Niektórzy byli pod władzą demona. I oto nagle, gdy tylko pojawił się Jezus, ich bliscy, sąsiedzi lub przyjaciele okazali im czynne miłosierdzie. Bez ich serca, rąk i nóg, bez ich wrażliwości i zainteresowania, Chrystus nie uzdrowiłby tych chorych. Czy w tym geście „przynoszenia” krył się tylko zwykły ludzki odruch na wieść o uzdrowicielu, który przybył do miasta i mógł zaradzić biedzie? Zarówno wtedy jak i dzisiaj nie chcemy być chorzy. Z natury nie szukamy cierpienia, a nawet się przed nim wzdragamy. To naturalna, zdrowa reakcja. Więc nawet jeśli tylko taka była motywacja ratujących, to jednak przez tę ludzką chęć ulżenia chorym ostatecznie prześwitywała łaska, poruszenie Ducha.
Z kontekstu Ewangelii wynika również, że tych chorych „zaniosła” wiara, która zrodziła się ze słuchania Słowa potwierdzonego znakiem. Wiara, która motywowała do czynu. W tym prostym działaniu ludzi znoszących chorych widzimy model prawdziwego ucznia. Podczas gdy demony nie chcą z Chrystusem mieć nic do czynienia, bo tylko wiedzą, kim jest, ludzie, usłyszawszy naukę Jezusa, wierzą, to znaczy, zbliżają się do Niego z całą ich bezsilnością, ufając w Jego dobroć. To pokora – uznać, że nie mogę uzdrowić samego siebie ani wyzwolić się od wpływu duchów nieczystych. Dalej, skoro Mistrz lituje się, wyrzucając złe duchy i lecząc chorą teściową Szymona, to ten, kto prawdziwie wierzy, potrafi zauważyć tych, którzy już sami niewiele mogą i „przynosi” ich do źródła siły. Zadanie chrześcijan nie polega najpierw na uzdrawianiu, lecz na przyprowadzaniu bądź przynoszeniu do Chrystusa.
Po zmroku, w ciemności, dom Piotra zamienił się w szpital rejonowy. Wobec naporu ludzkiej biedy, Pan nie wycofuje się. W ciemności przychodzi do Niego człowiek opanowany przez ciemność, ale także już przez światło. Ewangelista odsyła nas do sceny stworzenia świata, kiedy to Bóg zagrażającą człowiekowi ciemność przemienia w służącą mu noc. Stwarzanie polega na uwolnieniu od zgubnego wpływu ciemności, która nie polega tylko na jakimś braku poznania czy na trudności z poruszaniem się, bo nic nie widać. Ciemność przede wszystkim ogranicza bądź próbuje zniszczyć to, co najgłębsze i pierwotne w człowieku, co decyduje o tym, że jest człowiekiem. Jednak to, co w człowieku ciemne, co przeszkadza mu być w pełni sobą, co go zniewala, ustępuje wobec Światła, które świeci w ciemności.
Dom, który na co dzień tworzą ludzie, staje się szpitalem, bo najpierw uzdrawiają relacje. Gdyby tych, którzy przynieśli chorych do Jezusa, nic z nimi nie łączyło, nie przejęliby się za bardzo ich losem. Bliskość między ludźmi może nie wybawi wszystkich z chorób, ale na pewno jest początkiem uzdrowienia. Daje nadzieję. Najgorsze to cierpieć w osamotnieniu, gdy już nikt się nie interesuje. Czasem bywa to trudniejsze do zniesienia niż cierpienie fizyczne.
„Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze czyny i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie” (Mt 5, 16). Celem chrześcijańskiego postępowania nie jest wyłącznie zbawienie własnej duszy, lecz także to, by inni widząc nasze czyny, chwalili Ojca. Nie wszyscy od razu muszą stać się członkami Kościoła. Wydarzy się wiele, jeśli zauważą Boga w życiu chrześcijan. Jak wielu ludzi w świecie przeklina Boga na widok zła i cierpienia. Być może dlatego, że to jedyne, co widzą, ponieważ chrześcijanie zapomnieli, że zostali wybrani do czegoś więcej niż tylko własny pożytek duchowy.
„Całe miasto zebrało się u drzwi”. Jak wielka musiała być bieda Kafarnaum! Na szczęście w szpitalu Jezusa nie leży się zbyt długo, raczej wychodzi się z niego błyskawicznie. Ludzie, którzy zostali przyniesieni, opuszczali dom Piotra na własnych nogach. Znowu mogli iść drogą. A chrześcijaństwo, wiara i miłość to w Nowym Testamencie droga.
W miarę jasne jest, co znaczy fizyczne przynoszenie ludzi, ale wiemy, że to nie wszystko. Uczeń przynosi do Pana także tych, których dotknęła ciemność duchowa. To przynoszenie polega najpierw na wytrwałej modlitwie do Chrystusa i świętych. Gdy Estera dowiedziała się, że nieprzyjaciele Izraela namówili króla perskiego Artakserksesa, aby zgładził do szczętu jej rodaków, królowa nie uległa panice, lecz trzy dni spędziła na poście i modlitwie (Por. Est 5, 1). A mogła zacząć działać od razu. Także i my możemy błagać Pana, aby dotknął tych, którzy już nie ufają, ponieważ zostali powaleni na ziemię, przygnieceni ciężarem własnej ciemności i nie potrafią się z niej wydobyć. Bardzo często jesteśmy bezsilni wobec takich sytuacji, ale wiara każe prosić.
Bóg nie pragnie dla nas cierpienia, choroby czy bycia opanowanym przez złe moce. Nie godzi się na taki los człowieka. A równocześnie Ewangelista sugeruje, że nie wszyscy, którzy zostali przyniesieni, doznali uzdrowienia. „Uzdrowił wielu”, ale nie wszystkich.
Dlaczego Jezus z samego rana opuścił wszystkich potrzebujących? Czy nie powinien był dłużej tam pozostać? Nie pozwolił, aby ludzka bieda, która przypomina bezdenną otchłań, nie pochłonęła Go całkowicie. Wygląda na to, że chociaż Chrystus był Mesjaszem to paradoksalnie nie czuł się Mesjaszem według naszych ludzkich miar i oczekiwań. Czyż w głębi serca nie drzemie w nas niewypowiedziane życzenie, aby Bóg jednym słowem, jakimś cudownym aktem stwórczym wszystko przemienił, uzdrowił, usunął wszelkie zło i doprowadził do harmonii? Czyż takie działanie nie uwiarygodniłoby Go w końcu w oczach milionów niewierzących albo powątpiewających chrześcijan? A jednak Chrystus opuszcza ludzi w potrzebie. Dlaczego?
Po pierwsze dlatego, że nie jest dla wybranych grup, lecz dla wszystkich. Podczas gdy Jezus rozumie szeroko, co znaczy, że „wszyscy Go szukają”, uczniowie póki co myślą, że „wszyscy” to „wszyscy nasi”. Po drugie, Chrystus szanuje przestrzeń i czas. Obrał drogę człowieka, a nie nadzwyczajnych, magicznych działań. Czyż nie można by załatwić wszystkiego za jednym zamachem, jakimś uniwersalnym dekretem uzdrawiającym? Można. Ale żeby człowiek dotarł do innych, musi się najzwyczajniej w świecie przemieścić. Ludzie też musieli ruszyć się z ich domów, by moc Chrystusa dosięgła ich bliskich. Niepojęta jest pokora Boga. Ale, po trzecie, i to wydaje się najważniejsze, uzdrowienie wnętrza i uwolnienie zaczyna się od słuchania słowa. Dlatego Jezus mówi: „Wyszedłem na to, aby nauczać”. Tak bowiem rodzi się wiara, która niesie nas i innych do Boga. Sami się nie uzdrowimy.
Dariusz Piórkowski SJ