Łazarz, czyli o Bogu nieużytecznym
Jezus powiedział do faryzeuszów:
„U bramy jego pałacu leżał żebrak okryty wrzodami, imieniem Łazarz” (Łk 16,20).
„W niebie ci, którzy Boga lepiej poznają, tym jaśniej widzą Jego nieskończoność, jaka im do zrozumienia zostaje” (św. Jan od Krzyża).
To jedyna przypowieść, w której Jezus nazywa jej bohatera po imieniu. Czy to przypadek? Chyba nie. Wydaje się, że tutaj samo imię splata się z przesłaniem tej przypowieści. Imię Łazarz, które nosi ubogi żebrak, oznacza „Bóg pomaga”. I w tym miejscu natrafiamy na pierwszą trudność. Cóż to za pomoc, jeśli ten nieszczęsny człowiek doświadcza skrajnej nędzy i cierpienia, pozostawiony na pastwę losu i okolicznych psów? W jaki więc sposób Bóg go wspiera, skoro Łazarzowi dzieje się krzywda? Co pomyślałby sobie przechodzień, który zapytałby nędzarza o imię i usłyszałby w odpowiedzi: „Nazywam się „Bóg pomaga”? Czy Jezus nie stosuje tutaj jakiejś prowokacji? Czyż właśnie zarzut o obojętność Boga wobec ludzi nie pojawia się na ustach wielu osób wobec panoszącego się w świecie zła? Czy Bóg pomaga tylko wtedy, gdy niczego nam nie brakuje, gdy żadna choroba nam nie dokucza i zasadniczo względnie dobrze się wszystko w życiu układa? I czy nie tak najczęściej myślimy o Jego trosce i życzliwości względem nas? Czy możemy sobie wyobrazić, że Łazarz w swoim opłakanym stanie ufał Bogu?
Myślę, że ta przypowieść wywraca nasz naturalny obraz Boga do góry nogami. Zwróćmy najpierw uwagę na to, że dla bogacza Bóg jest nieużyteczny, ponieważ w zasadzie on już wszystko ma. Wydaje mu się, że żyje w raju. Nie pracuje, bawi się, je i pije. Stworzył sobie w pałacu swój własny świat, gdzie otrzymał – jak powie Abraham – swoje własne dobra. Nie za bardzo przejmuje się tym, że istnieje Bóg i inni ludzie a obecne życie to tylko etap i zarazem test. Czegóż tu jeszcze można oczekiwać? Opływanie we wszystko podarowało bogaczowi pozór szczęścia i nieskończoności. Z tego samego powodu również Łazarz jest dla bogacza nieużyteczny. Cóż może mu dać taki nędzarz? Nic podług jego miar, co najwyżej może czegoś od niego chcieć.
Niektórzy dopatrują się w bogaczu tetrarchy Heroda, o którym tylko Łukasz wspomina podczas procesu Jezusa. Herod był ciekaw Jezusa, ale chciał się nieco Nim rozerwać i zabić czas. Miał nadzieję, że Jezus zrobi jakieś „hokus-pokus”, odpowie na nurtujące króla pytania. A tu klops. Jezus ani drgnął. Milczał. Herod uznał więc Jezusa za nieprzydatnego do niczego. Odesłał Go do Piłata, ubierając w płaszcz na pośmiewisko.
Ale to nie koniec historii o nieużyteczności Boga. Dla braci bogacza, do których jego zdaniem powinien był udać się z zaświatów Łazarz, Prawo i słowo Proroków też okazało się nieużyteczne. Gdyby jaki cud się zdarzył, gdyby zmarły ukazał się im w biały dzień, kto wie, czy wtedy nie obudziliby się ze snu. Abraham twierdzi, że nic by to nie dało. Wiara rodzi się w inny sposób.
Bogacz, Herod i jego bracia obrazują pewną postawę uniemożliwiającą przyjęcie prawdziwego Boga i Jego darów. To rodzaj pokusy działającej i w naszych czasach. Jej żądłem jest interesowność w relacjach z Bogiem i ludźmi. Bóg oraz inne osoby o tyle pojawiają się w naszej świadomości, o ile są potrzebne, aby nam coś zabezpieczyły na tej ziemi. Jednak z chwilą gdy sobie jako tako radzimy, zawieszamy Boga i ludzi w istnieniu jakby byli niekoniecznym „dodatkiem” w życiu.
Na tym między innymi polega dzisiejszy kryzys wiary w krajach zamożnych i rozwiniętych. Im więcej człowiek posiada, im więcej może, tym bardziej Bóg kojarzy mu się ze zbytkiem. Bóg przybrał dla wielu status „towaru luksusowego”. Można się bez Niego obejść. Dlaczego? Ponieważ, co samo w sobie jest dobre, stajemy się coraz bardziej niezależni, świadomi. Już wiemy, że to nie Bóg rzuca piorunami, lecz zwykła burza. Sami zaspokajamy większość naszych potrzeb. Siejemy, zbieramy, przetwarzamy. Nawet mamy specjalne nawozy, aby szybciej rosło. Półki w sklepach i lodówkach uginają się od jedzenia. Z chorobami też idzie nam coraz lepiej. Apteki na każdym rogu. Woda, prąd i benzyna płyną do nas obficie. I często o Bogu przypominamy sobie, gdy stajemy na skraju przepaści i własnej bezsilności. A wiele osób w ogóle sobie o Nim nie przypomina: wpada wtedy w rozpacz i duchową czarną dziurę.
Bóg rzeczywiście nie jest do wykorzystania, jedynie do zaspokajania potrzeb. Nie jest zapchajdziurą i wyjaśnieniem naszych dylematów. I właściwie to dobrze, że tak jest. Chyba Kościół nie zawsze trafnie rozpoznaje, o co toczy się tutaj gra. Próbuje reanimować stare podejście i dziwi się, że to już nie „chwyta”. Dzisiejszy kryzys jest wołaniem o zrewidowanie naszych przedchrześcijańskich wyobrażeń o Bogu, które nie wyniosły się z naszego świata, z religijności. Bogaczowi oczy otworzyły się za późno, na dnie Otchłani.
Rolą Kościoła jest także uczenie bezinteresowności w relacjach. Nie polega ona na tym, że już niczego od nikogo nie oczekujemy. To, jak wyżej napisałem, prosta ścieżka do potępienia. Przecież miłość to dawanie i przyjmowanie. Sam Bóg jest nieskończonym dawaniem i przyjmowaniem. Bezinteresowność oznacza otwarcie na przyjęcie daru, ale takiego, jaki przychodzi, a nie takiego, jaki nam się wydaje potrzebny i niezbędny. Jest przeciwieństwem samowystarczalności. Skoro Bóg już „nie pomaga”, bo sami sobie radzimy, czy to znaczy, że już niczego od Niego nie mamy oczekiwać? Bóg jest kimś więcej niż dawcą rozmaitych dóbr materialnych i stworzonych. On sam jest i będzie naszym jedynym Dobrem. „Bóg pomaga”, ale nie tylko w tym, co dotyczy tego świata. Potrzebujemy zbawienia, a nie wyłącznie raju na ziemi. Potrzebujemy głębokich relacji, a nie tylko zaspokojenia potrzeb i przyjemności.
Sporo racji ma Dietrich Bonhoeffer, gdy w jednym z listów pisze o nadchodzącej epoce chrześcijaństwa bezreligijnego. Niemiecki męczennik krytykował pewną formę religijności tkwiącą korzeniami jeszcze w starożytności, a nieprzystającą do chrześcijaństwa, gdzie Bóg ciągle jest Bratem Łatą i wróżką z „Kopciuszka”: „Religijni mówią o Bogu wtedy, gdy ludzkie sumienie […] dobiega kresu, lub wtedy, kiedy zawodzą ludzkie siły. Właściwie zawsze jest pojmowany jako deus ex machina, któremu każą wkraczać na scenę albo dla pozornego rozwiązania nierozwiązywalnych problemów, albo jako mocy, gdy moc ludzka zawodzi, zawsze zatem przy okazji ludzkiej słabości względnie na granicy ludzkiego poznania. Trwać to jednak może, siłą rzeczy, tylko tak długo, dopóki ludzie własnymi siłami nie przesuną tych granic nieco dalej i Bóg, jako deus ex machina, nie stanie się zbyteczny”.
Dariusz Piórkowski SJ