Zastanów się, zanim Mnie wybierzesz

Gdy Jezus modlił się na osobności, a byli z Nim uczniowie, zwrócił się do nich z zapytaniem: «Za kogo uważają Mnie tłumy?»
Oni odpowiedzieli: «Za Jana Chrzciciela; inni za Eliasza; jeszcze inni mówią, że któryś z dawnych proroków zmartwychwstał».
Zapytał ich: «A wy za kogo Mnie uważacie?»
Piotr odpowiedział: «Za Mesjasza Bożego».
Wtedy surowo im przykazał i napominał ich, żeby nikomu o tym nie mówili. I dodał: «Syn Człowieczy musi wiele wycierpieć: będzie odrzucony przez starszyznę, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; zostanie zabity, a trzeciego dnia zmartwychwstanie».
Potem mówił do wszystkich: «Jeśli ktoś chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa».   Łk 9, 18-24

 

„Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia weźmie swój krzyż i niech Mnie naśladuje”(Łk 9, 23).

„Zaparcie się siebie jest ciągłym mówieniem: On idzie przed nami. Trzymajmy się Go mocno” (Dietrich Bonhoeffer).

Zarówno ludziom dawnych czasów jak i nam krzyż raczej nie kojarzy się z niczym przyjemnym i pożądanym. I zapewne właśnie dlatego Jezus odwołuje się do obrazu poprzecznej belki, która chociaż krępuje ruchy i jest ciężarem niechcianym, ma być przez nas przyjęta ochoczo. Chodzi o wywołanie malutkiego wstrząsu. Obraz krzyża przypisany do ucznia pokazuje, że Chrystus nie jest jednym z kolejnych, wielkich nauczycieli mądrości lub moralności. Jako Jego uczniowie, wstawszy z rana, mamy każdego dnia coś w sobie „unieruchamiać”, wyrzekać się, zapierać się samych siebie. Całe Kazanie na Górze to zaproszenie do tracenia drogich nam rzeczy: dobrego imienia (obelgi i wyśmianie), wzajemności (miłość nieprzyjaciół), pełnego niepokoju gromadzenia dóbr na rzecz zaufania Ojcu, unikania odwetu (rezygnacja z „wyrównania” krzywdy). Co miałoby nas skłonić do tego, aby wyrzec się tego, co przecież wszyscy robią? Czy Jezus przyszedł umęczyć biedną ludzkość i zabrać jej resztki dóbr, na których polega? Czy szczęście chrześcijańskie to utrata radości życia i pozbycie się wszystkiego, co najpiękniejsze?

Jak by nie patrzeć, warunki, które stawia Jezus, tylko z pozoru bądź z przyzwyczajenia wydają się oczywiste. Trzeba jednak zauważyć, że Jezus kieruje te słowa nie tylko do samych uczniów, lecz do wszystkich. Do tłumów, które za Nim ciągną. Odwołuje się do ich wolności, chce, aby zajęli stanowisko wobec Niego, które nie będzie oparte na chwilowym uniesieniu czy spełnieniu ich oczekiwań. Jezus nie zniechęca. Nigdy tego nie robi. Jezus ich uświadamia. Ludzie idący za Nim niewątpliwie czegoś się spodziewają. Inaczej siedzieliby w domu. On sam przeczuwa, że chyba nie do końca ich oczekiwania są zbieżne z tym, co zamierza dać im Ojciec. Syn Boży nie pojawił się na świecie, aby spełniać nasze doraźne potrzeby („Panie, dawaj nam zawsze tego chleba”), aby dokonać kosmetycznych zmian, stworzyć cieplarniane warunki, ochronić nasze granice i nasz naród (czego spodziewali się również Izraelici i się rozczarowali). Wtedy zasadniczo Jezus powinien wprawdzie poprawić jakość życia, ale jedynie w tym, co dotyczy zewnętrznego świata, wykluczając jednak nasze serce. Realizm podpowiada, że nie wszyscy będą chcieli na takie warunki przystać. Wniosek z tego taki, że także dzisiaj nie wszyscy muszą, ale mogą stać się chrześcijanami.

Thomas Merton słusznie zauważa, że w świecie i w Kościele ciągle jest mnóstwo ludzi, którzy wyrzeczenie się siebie postrzegają jako ograbienie ich z najlepszych rzeczy w życiu. Ich zdaniem, tego rzekomo żąda sprawiedliwy Sędzia, abyśmy uiścili zapłatę za nasze grzechy. Inni wybierają drugą skrajność. Twierdzą, że ponieważ Bóg tak bardzo nas kocha, przeczyłoby to Jego wspaniałomyślności, gdyby kazał nam cokolwiek porzucać. Czyż nie kocha nas bezinteresownie? Po co mu więc nasze ofiary i dary? Obie grupy popełniają błąd, kontynuuje Merton, gdyż uważają, że prawdziwe ludzkie szczęście można osiągnąć wyłącznie za pomocą dobrych rzeczy obecnych na tym świecie.

Zaparcie się siebie i dźwiganie codziennego krzyża będzie rozumiane opacznie, jeśli wpierw nie uznamy, iż Jezus stał się jednym z nas, umarł i zmartwychwstał, aby umożliwić człowiekowi transformację, zamianę serca z kamienia na serce z ciała – jak zapowiedział już prorok Ezechiel. Jezus nie przyszedł zabezpieczyć nam super warunków do życia. Łaska, sakramenty, Słowo Boże, bycie powołanym nie są też  wstrzyknięciem lekarstwa, która automatycznie uczyni z nas prawdziwych uczniów Chrystusa.

Czy więc „niech się zaprze” oznacza, że wszystko zależy od ludzkiej wolności? Czego mam się zaprzeć? Czy powinienem stanąć w opozycji do siebie samego?

Nie chodzi o torturowanie samego siebie, o niszczenie i przekreślanie tego, co w nas dobre. Zapieranie się siebie nie jest zaprzeczaniem wartości życia ludzkiego. Wyrzeczenie się siebie lub jakichś dóbr nie jest też wyborem rezygnacji, pasywności, ale większej wolności. Wyrzeczenie się dla wyrzeczenia ma bowiem niewiele wspólnego z chrześcijaństwem. Wolność nie oznacza niszczenia alternatyw wyboru.

Chrześcijańskie zaparcie się siebie ma dwie strony: negatywną i pozytywną. Chyba nikt nie zaprzeczy, że jest w nas coś, co nas krępuje, nie pozwala nam być wolnymi. Sęk w tym, że często mylnie lokalizujemy to, co czyni nas niewolnikami. Richard Rohr OFM, powołując się na Mertona, pisze, że wyrzeczenie się siebie dotyczy najpierw tej części nas samych, którą można nazwać „fałszywym ego”. Jest to ta sfera w nas, którą definiujemy poza relacją, miłością, odniesieniem do Boga. Wtedy stawiamy siebie w centrum. Nasze myślenie, przywiązania, wyobrażenia czynimy punktem odniesienia wszystkiego. To jest „część” nas zarezerwowana tylko dla samych siebie. Źródło większości podziałów, konfliktów i wojen. To karykatura tego, czym powinniśmy się stać. To pewien samowystarczalny świat w nas samych, niewłaściwe, wykoślawione podobieństwo do Boga.  Wszyscy powinni bić pokłony przed owym nieomylnym i wszechwładnym ja, łącznie z Bogiem. Roszczenia naszego „ja” próbujemy osiągnąć za pomocą pożądania, którego zabrania Dekalog. Niezaparte „ego” używa przemocy, by zdobyć to, czego pożąda lub zachować to, do czego jest już przywiązane. Nieujarzmione „ego” to pycha, która podskórnie wpływa na nasz sposób myślenia i działania. To zainfekowana część duszy, która sprzeciwia się Bogu, nawet jeśli zachowuje pozory wierności wobec Niego.

Pozytywna strona zaparcia się siebie wypływa z ewangelicznej prawdy, że żadne dobro na tym świecie nie jest absolutne i wszyscy zmierzamy do wewnętrznej wolności. Istnieje pewna hierarchia dóbr. Nie wszystkie są jednakowo ważne. Jeśli chcę się modlić, to znaczy wybieram poświęcenie czasu i sił dla Boga, nic z tego nie wyjdzie, jeśli nie ograniczę, np. oglądania telewizji. Jeśli ktoś decyduje się na małżeństwo i założenie rodziny, musi zrezygnować z wielu atrakcyjnych dóbr jak np. częstsze wyjazdy turystyczne, zaangażowanie w różne kółka, grupy i szlachetne inicjatywy. Taka jest cena wzrostu w miłości. Małżonek wyrzeka się radości spędzania wolnego czasu objeżdżając cały świat nie dlatego, że poznawanie świata jest złe, ale ponieważ chce ten sam czas i energię poświęcić na wychowanie dzieci. Dlatego Jezus przestrzega, aby nie dokonywać pochopnych wyborów, nie zastanawiając się najpierw nad tym, że one naprawdę kosztują.

Dariusz Piórkowski SJ