Stanisław Morgalla SJ
 Narodzin nowych autorytetów nikt nie ogłasza, zwłaszcza ich nieświadomi i zagubieni ojcowie. Z ojcostwem bowiem jest jeszcze gorzej, bo dłużej było poddane erozji. Komu zatem ufać? Skąd brać odwagę na dalszy ciąg?

Motywem łączącym dziś tytułowe kwestie jest wyraźny ich kryzys. Nie ma dnia, by media nie donosiły o aferach, korupcji, bezprawiu i nadużyciach ze strony tej czy innej władzy. Z kompulsywno-obsesyjną dokładnością kolejne badania opinii publicznej dowodzą, że – na przekór mądrości ludu – nie łaska pańska, ale łaska szarego obywatela na pstrym koniu jeździ; widać tak się odpłaca pięknym za nadobne. Stąd wniosek roboczy: żadna władza nie cieszy się (i cieszyć nie będzie) trwałym autorytetem. Z kolei tak zwane autorytety kurczą się i znikają, między innymi z powodu podeszłego wieku. Coraz rzadsze nekrologi ludzi z pokolenia Kolumbów przypominają, że kończy się epoka, w której „Bóg, honor i ojczyzna” były wystarczającym motywem poświęcenia zdrowia czy nawet własnego życia. Narodzin nowych autorytetów zaś nikt nie ogłasza, zwłaszcza ich nieświadomi i zagubieni ojcowie. Z ojcostwem bowiem – jeśli wierzyć opracowaniom tematu – jest jeszcze gorzej, bo dłużej było poddane erozji. Co więcej, kryzys ten nie omija także Kościoła – w Kościele jest nawet bardziej dotkliwy.
Na uwagę zasługuje przynajmniej jeden wspólny objaw sygnalizowanych zjawisk: zanik poczucia bezpieczeństwa, zarówno u jednostek, jak i u całych społeczeństw. W świecie bez autorytetów, uczciwej władzy czy z okaleczonym ojcostwem (a właściwie rodzicielstwem) życie staje się trudne, prawie niemożliwe, a na pewno niebezpieczne. Chyba że powyższa diagnoza jest przesadzona lub banalna, bo stara jak świat. Nihil novi sub sole! – wołał przecież nie prorok, lecz mędrzec. Jednak kolejne, coraz gwałtowniejsze i głębsze zakłócenia poczucia bezpieczeństwa przypominają ojej dokuczliwej realności. Komu mamy ufać? Skąd brać odwagę na dalszy ciąg? – słyszy się coraz częściej. I coś z tym trzeba zrobić. Stajemy wobec jednego z najważniejszych wyzwań współczesności, które zmusza do myślenia i krytycznej refleksji.

 

Na złość babci odmrożę sobie uszy!

 

Na początek, by nieco oswoić trudny przedmiot rozmyślań, wróćmy na chwilę do dzieciństwa i młodości. Tytułowa triada bowiem nie jest arbitralnym zbiorem encyklopedycznych haseł, lecz kwintesencją prostych i znanych wszystkim doświadczeń. Kto nie pamięta dramatycznych scen z przeszłości, w których kulminacyjnym punktem bywała ostra wymiana słów między dzieckiem a rodzicem w rodzaju: „Czemu mam to zrobić?” (z buntem w głosie); „Bo ja ci każę!” (z naciskiem na „ja”). Po nich następowała długa, znacząca cisza, a dalej gwałtowny, nieraz ocierający się o sporty ekstremalne, bieg wydarzeń: zaczynając od przysłowiowego odmrażania uszu, poprzez
ich zatykanie i chowanie, a kończąc na ich szarpaniu lub wyciąganiu za nie; oczywiście w celach reanimacyjnych, bo przywracających zdolność słuchania. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, nie jest istotne, czy rzecz dotyczyła pozbierania rozrzuconych zabawek, ścięcia sterczących modnie włosów czy powrotu o ustalonej godzinie do domu. Ważne było to charakterystyczne zapętlenie osób w rodzinnych zapasach wychowania i edukacji, bo to wtedy po cichu i jakby mimowolnie położone zostały fundamenty naszych obecnych postaw w odniesieniu do władzy i autorytetu. W rzeczy samej bowiem nie szło tylko o zabawki, włosy czy wyznaczoną koniunkcję wskazówek zegara – jak twierdzili jedni, ale o wolność i ludzką godność – jak intuicyjnie wyczuwali ci drudzy, mali lub wyrośnięci buntownicy, choć wówczas brakowało im stosownego aparatu krytycznego. Co więcej, były to ledwie wprawki do prawdziwej sztuki życia.

Podobne dialogi powtarzają się wciąż i od nowa, w odmiennych sceneriach i w znacznie bardziej dramatycznych okolicznościach. Miejsce dawnych swojskich postaci zajmują odpowiednio szef lub szefowa w pracy, ksiądz na ambonie lub w konfesjonale, urzędniczka za biurkiem, telewizyjny ekspert na szklanym ekranie itp. Scenariusz jednak jest zwykle ten sam, z takim trudem utrwalony już we wczesnym dzieciństwie. Z tą tylko różnicą, że coraz rzadziej słyszy się to proste, nieomal infantylne pytanie: „Czemu mam to zrobić?” lub bardziej precyzyjne, choć retoryczne, zastygłe na kartach Ewangelii: Jakim prawem to czynisz? (Mt 21,23). Gdzieś się zapodziała dziecięca naiwność czy młodzieńcza dezynwoltura, a ich miejsce zajęły bardziej lub mniej konformistyczne przyzwyczajenia.
O tym, jak ważkie są to sprawy i jak dramatyczne mają konsekwencje, przypominają proste fakty z życia. Choćby te z rynku pracy, gdzie tak wielu ludzi godzi się na zatrudnienie w szarej strefie (bez ubezpieczenia i godziwej płacy) lub – jeśli zgodnie z prawem – na ustawowe osiem godzin, a w rzeczywistości pracuje dziesięć – dwanaście, i to bez dodatkowego wynagrodzenia. Wszyscy przystają na te nieuczciwe warunki, bo znacznie bardziej zależy im na pracy niż na wolności czy godności. I co więcej, nie stawiają niewygodnych pytań. A szkoda, bo w dobrym pytaniu jest już połowa odpowiedzi.