slo / Stanisław Morgalla SJ
 

Są młodzi, zdolni, piękni, wrażliwi, tylko… coś nie lubią siebie. Więcej, nienawidzą siebie. Niby jak inni chodzą, jedzą, śmieją się i bawią, a jednocześnie psują się od środka, jakby ich duszę toczył robak samozniszczenia. Dlaczego? Może tak lubią…

 

Znak czasu?

„Patrzę w lustro i nienawidzę siebie. Słyszę swój głos i nienawidzę siebie. Nie radzę sobie z sobą. Nie rozumiem siebie. Nie wiem, czego chcę” – bolesne słowa, ale – co bardzo wymowne – zapisane białym wierszem na sympatycznym i wyszukanym estetycznie blogu. Autorka, której napisałem parę słów pociechy, nie kryjąc własnej tożsamości, od razu zadeklarowała, że jest niewierząca (ciekawe, że koloratka niczym płachta na byka nawet w internecie prowokuje do wyznania wiary lub niewiary). Cóż, tak bywa… Ktoś wszystkowiedzący powie od razu: „No tak, nareszcie kara boska dosięga bezbożnych!”. Ktoś o bardziej wyrobionym smaku, znacząco mrugając okiem, ironicznie skomentuje: „Łatwy kąsek dla gorliwego duszpasterza i na dodatek podany jak na widelcu”. A ktoś inny prostodusznie doda: „Biedna dziewczyna, widać nie znajduje miłości w życiu!”. W nieskończoność można by ciągnąć tę litanię „celnych” komentarzy, bo każdy znajdzie w zanadrzu jakąś prostą teorię na wytłumaczenie opisanego zjawiska. Zresztą kto nie lubi prostych teorii, które tłumaczą wszystko? Nawet jeśli nie są prawdziwe, to brzmią efektownie i sprzedają się jak ciepłe bułeczki. Problem w tym, że tu mamy do czynienia z czymś znacznie bardziej złożonym, niż to co widać na zewnątrz. Ta sama maska kryje tysiące twarzy. Dlatego religia jest marną pociechą, zwłaszcza gdy grozi boską karą lub jak na złość namawia do „miłowania bliźniego jak siebie samego”. Również psychologia jest bezradna, bo choć gdzieniegdzie mówi o sygnalizowanych zjawiskach, to jednak opisywane objawy są tak niewyraźne i rozproszone, że trudno je sprowadzić do jednej, ściśle określonej jednostki chorobowej. Chyba że samo życie zdefiniujemy jako chorobę, na domiar wszystkiego śmiertelną i przekazywaną drogą płciową. Ale to diagnoza tyle trafna, co banalna. Choć jeden pożytek z niej można wyciągnąć: jeśli wszyscy chorujemy na życie, to opisywani tu ludzie chorują na śmierć.

Sam sobie wrogiem

Gdyby chodziło o rodzaj psychicznego trądziku młodzieńczego, np. tego, który dotyka niemal wszystkich nastolatków i objawia się niepewnością własnej tożsamości i autoagresją, to można by sprawę zbagatelizować. Szkopuł w tym, że wielu ludzi z tego trądziku nie wyrasta i coraz częściej boryka się z nim także w wieku dorosłym. Walczą z potworem, którego nie potrafią złapać i obezwładnić, bo jest niewidzialny, podstępny i ukryty. Na dodatek bardzo niebezpieczny: tu kogoś popchnie do skoku z n-tego piętra, tam namówi na alkohol i środki nasenne, gdzie indziej jeszcze przymusi do samookaleczenia itp. A przecież „pierwsza zasada strategii – trafna ocena wroga”, jak napisano w Raporcie z oblężonego Miasta. Jednak tutaj wróg jest już wewnątrz oblężonych murów, czai się w ciemnych zakamarkach świadomości i kryje w katakumbach nieświadomości, więc nie sposób go ocenić, skoro jest integralną częścią psychiki. Bo człowiek z natury jest paradoksalny, taka metafizyczna hybryda, ni pies, ni wydra. Jak o nim napisał Pascal: „Sędzia wszechrzeczy – bezrozumny robak ziemny; piastun prawdy – zlew niepewności i błędu; chluba i zakała wszechświata”. Jednak to, co jest jego słabością, może stać siej ego siłą, dlatego mimo, a może nawet dzięki tej paradoksalnej sprzeczności ludzkiej natury możemy znaleźć światełko w omawianym tu egzystencjalnym tunelu samozniszczenia.