Przekroczyć samego siebie!

 

Jeśli prawdą jest, że człowiek jest robakiem ziemnym i zakałą wszechświata, to jeszcze mocniej trzeba podkreślać (a dziś wręcz wykrzyczeć!), że jest powołany do wyższego życia, do bycia chlubą i sędzią wszystkich rzeczy. To nie błoto jest naturalnym środowiskiem człowieka, ńe polis (z greckiego: miasto) z jego nabrzmiałym wiekami znaczeniem. Jednak jeśli odbierze się człowiekowi tę perspektywę rozwoju, to na powrót wepchnie się go w błoto, z którego został ulepiony. A wtedy naturalną reakcją będzie ślepa złość i agresja, raz wymierzone w siebie, innym razem w znajdujących się obok. I mury nawet najnowocześniejszego miasta nie obronią przed nieszczęściem, które strawi ducha. Dlatego na nowo trzeba przypominać o podstawowej powinności człowieka, to jest o konieczności przekraczania siebie. Czy jednak można przekroczyć siebie? Czy nie jest to kolejna sprzeczność, podobna do żałosnej próby ratowania się od utonięcia w bagnie rozpaczliwym szarpaniem ręką za włosy na własnej głowie? Jeśli podejść do tej metafory materialistycznie, to nic prócz kłaczków ludzkiej sierści nie powinno zostać w naszym ręku. Ale jeśli uruchomić myślenie symboliczne, do którego czytelnicy niniejszego tekstu są zdolni, to cud może się wydarzyć. Przecież już samo przeczucie metaforycznego sensu użytych tu słów jest dowodem na to, że przekroczyliśmy samych siebie, czyli naszą przyziemną zmysłowość, materialistyczną dosłowność i konkretność. Już sam fakt używania języka, komunikacji, choć tak oczywisty i oklepany, jest dowodem na to, że przekraczamy siebie: ja pisząc te słowa i czytelnik przyjmując je do wiadomości. Dlatego perspektywa rozwoju jest zawsze otwarta. Ciągle można doświadczyć, zrozumieć, odkryć i kochać więcej! I nawet perspektywa regresji czy wręcz upadku nie jest tu przeszkodą, tylko jeszcze mocniejszym dopingiem do działania. I gdybym mógł, to wyśpiewałbym to z taką siłą i mocą jak Anna Maria Jopek w jednej ze swych piosenek: „Jestem piasku ziarenkiem w klepsydrze, zabłąkaną łódeczką wśród raf, kroplą deszczu, trzciną myślącą wśród traw… ale jestem!”.

Nienawidzić siebie jest łatwo, dlatego taka czy inna forma dekadentyzmu zawsze będzie w modzie. Właściwie nic nie trzeba robić, tylko być i zastygnąć w bezruchu, a syndrom „pokolenia nic” objawi się sam i w całej pełni, bo natychmiast pojawią się deklaracje typu: nic mi się nie chce, nic mnie nie interesuje, nic nie ma sensu, po co się modlić. Ale czy warto na te głupoty marnować czas?

 

Fragment z książki: Miłość do kwadratu. Poradnik dla nieprzystosowanych – Stanisław Morgalla SJ